(Rozmowy) o współczesnej literaturze niderlandzkiej – strona prowadzona przez Fundację Literatura
Niedawno pisaliśmy o literze „ż” w anyżowym cukierku Justyny Bargielskiej… dzięki uprzejmości profesora Aleksandra Nawareckiego – historyka, teoretyka literatury i członka Kapituły Nagrody Literackiej Gdynia – publikujemy dwa teksty jego autorstwa poświęcone między innymi literze „ż” u Justyny Bargielskiej i Zuzanny Ginczanki.
ZAŻALENIE NA LITERĘ „Ż”
„Dopóki ziemia i niebo nie przeminą, ani jedna jota, ani jedna kreska nie zmieni się w Prawie, aż się wszystko spełni” Mt 5.18
Kto usunie, zaniedba, przeoczy w tekście choćby drobny znak lub literę, to zmieni sens słowa, zdania, całości tekstu. Tak dzieje się z każdym pismem, nie tylko świętym. Wiedzą to wszyscy filolodzy, co czyni z nas zakon, bardzo stary zakon. Od litery, tzn. na poziomie literowym (jeszcze przed literalnym) zaczyna się wszelka interpretacja, choć rzadko się na niej kończy. Nie dajmy się jednak zwieść, że litery są drobinami na poziomie elementarnym, a potem już liczą się tylko wielkie „figury semantyczne”, postaci, fabuły, mity, idee itp. Dlatego w dzisiejszej debacie o interpretacji zwracam uwagę na literę i na „wszystko co z liter”, jak pisał Panas za Czechowiczem, albo mówiąc po Derridiańsku na „łup litery”.
Dobrze byłby zacząć od początku, czyli od Alepha, ale to zbyt kabalistyczne, więc onieśmielające, nawet w wersji Borgesa, dlatego zacznę ostrożniej od Freuda, który w swojej praktyce poświadczył bezpośrednie relacje ludzi z pojedynczymi literami, choćby w Psychopatologii życia codziennego, gdzie opisuje m.in. przypadek dziecka, które różnice pomiędzy m i n i kojarzy z różnicą seksualną. Melanie Klein (1923) przywołuje sześcioletniego Fritza, który w relacji liter (małe były dziećmi dużych) widział niesamowite przygody, a co za tym idzie miał kłopoty z pisaniem; inny siedmiolatek w „i” rozpoznawał penisa, podopieczny Groddecka widział w literach „czarne diabliki”, natomiast dwulatek opisany przez Sullego (1896) zakochał się w literze W.
Wszystkie te przykłady wypisuję z rozprawy Jean-Charlesa Gille-Maisaniego pt. Adam Mickiewicz człowiek (Warszawa 1987), ważnej, a nawet historycznej, bo to „studium psychologiczne” wprowadza do naszego literaturoznawstwa rozważania o statusie i perypetiach liter. Kanadyjski uczony rozpoznał u autora Ballad i romansów ten rodzaj fobii, szczególnie w zaniechanym Tukaju, gdzie dostrzegł objawy Mickiewiczowego lęku przed pająkami oraz traumy urodzin, na poziomie pisma, w lękowym traktowaniu liter, a zwłaszcza, B, z której wyłania się diabeł, zaangażowany w pisanie cyrografu. Ujawniając Adamowy „grzech pisma” mimowolnie połączył Maisani psychopatologię z demonologią, a zwrócił też uwagę na odrazę Mickiewicza do „wstrętnej litery S” (czyżby podobnej do węża?), co stało się w trakcie korepetycji z kaligrafii udzielanych córce, Marysi. Pozostańmy w kontekście nauki pisania i bliskości abecadła, bo ten wątek pojawi się w kolejnym, przełomowym tekście, pt. Dwadzieścia dwie litery. Studium Władysława Panasa opublikowane w roku 2000 w „Rocznikach Humanistycznych” dotyczy Poematu Józefa Czechowicza. Utwór należy do osobliwego gatunku – abecadariusza, który tym przypadku jest hebrajsko-łacińsko hybrydą, Czechowicz dokonał tu bowiem zamiany znaków z jednego alfabetu na drugi, a inicjalne litery służące zazwyczaj porządkowaniu (numerowaniu) kolejnych wersów (wersetów) zyskują samodzielność, stają się bohaterami literowych gier czy akcji opartych głównie na asocjacjach. Nie wiemy co z nich wynika, bo Panas powściągliwie urywa wywód. Jesteśmy świadomi, że można by go ciągnąć dalej nie tylko w duchu „mistyki liter”, jak sugeruje Panas, ale też zajmujących się „materializacją znaku” Lacana i Derridy, (nie tylko jako autora O gramatologii), na pewno Jabesa, (pielęgnującego żydowską wrażliwość na kształt liter), wreszcie de Saussure’a, (tego „drugiego” odczytanego przez Starobinskiego). Można zatem próbować analizy anagramatycznej, gdzie każda litera „ma coś do powiedzenia”, a studia nad anagramem to znowuż interpretacyjna domena Panasa i jego ucznia Ireneusza Piekarskiego, ale nie zapominam też o Adamie Dziadku (praktyku, teoretyku i historyku tego zjawiska) i innych.
Ale w mojej analizie jednej litery w 3 różnych wierszach nie posunę się zbyt daleko, wyhamuję interpretację wzorem Panasa, co o tyle jest łatwiejsze, (lecz też niepokojące), że litery „ż” nie ma ani w alfabecie hebrajskim, ani w łacińskim. Będę jej najpierw szukał u Zuzanny Ginczanki, poetki słyszącej „dźwięcznych liter świst i gwizd”, której twórczość jest areną akustycznych zderzeń „Ściera się rym o rym ostrzone wiersze ze szczękiem” (Centaury), a wyodrębniona litera/głoska pojawia się niby „fonetyczny skrzep”. W szczególnie „drażliwym” oraz „zgrzytliwym” wierszu Fizjologia można usłyszeć jej swoiste apogeum, szczególnie w dźwiękonaśladowczym wersie: „Zgrzyt żwiru, żarna i żużlu”. Nie dość na tym, w kolejnym liryku Połów pojawi się bliźniacza fraza „Zgrzyt żwiru, ziarna i żużlu”, a potem jeszcze: „Wiem o żużlu i żwirze / że zgrzyta”. Mógłbym szukać dalej, ale „mądre żądło języka” Ginczanki wskazuje inny wiersz, który choć pozbawiony drastycznych „skrzypów i szelestów”, i nie wyszlifowany przez autorkę zyskał opinię arcydzieła. Utwór z roku 1942, bez tytułu, z incipitem non omnis moriar, (sygnowany czasem jako Testament mój) mimo rozgłosu dotarł do mnie bardzo późno, bo w roku 2006, w trakcie sesji „Intymność wyrażona” referacie Miłosza Piotrowiaka opatrzonym intrygującym tytułem Pod pręgierzem pogardy. W tej frazie nie ma „ż”, ale za to drażni „rz”; interpretacja skupiona na fenomenie testamentalności, nie dotyka kwestii brzmieniowej, ale wybrzmiewa nie tylko w tytule, ale też w ostatnim słowie. „Długo będzie nas jeszcze ścigać „siła fatalna” tego kłopotliwego podzwonnego”. Idylla testament wiersze przebrane, testament / idylla wiersze przebrane, Katowice 2013. Piotrowiak wyznaje na końcu to samo, co prawie wszyscy komentatorzy – zdziwienie nad uporczywością „echa”, czy „pogłosu” tego wiersza, dlatego przywołuje Derridiańskie „podzwonne”. Lecz jeśli ten wiersz rzeczywiście zatrzymuje uwagę słuchaczy metalicznym dźwiękiem, to raczej dramatycznie drżącym, zgrzytliwym, a przez to natrętnym, który wwierca, czy wręcz wżyna się w ucho (i zarazem w pamięć). A jeśliby uruchomić inny zmysł, smak, to byłby to wiersz wyjątkowo gorzki, albo nawet „gorżki”; którego nie da się gładko przełknąć, bo drażni kubki smakowe, pozostawiając w ustach przykrą gorycz. Więc posmakujmy i posłuchajmy:
Non omnis moriar – moje dumne włości,
Łąki moich obrusów, twierdze szaf niezłomnych,
Prześcieradła rozległe, drogocenna pościel
I suknie, jasne suknie pozostaną po mnie.
Nie zostawiłam tutaj żadnego dziedzica,
Niech więc rzeczy żydowskie twoja dłoń wyszpera,
Chominowo, lwowianko, dzielna żono szpicla,
Donosicielko chyża, matko folksdojczera.
Tobie, Twoim niech służą, bo po cóż by obcym.
Bliscy moi – nie lutnia to, nie puste imię.
Pamiętam o was, wyście, kiedy szli szupowcy,
Też pamiętali o mnie. Przypomnieli i mnie.
Niech przyjaciele moi siądą przy pucharze
I zapiją mój pogrzeb i własne bogactwo:
Kilimy i makaty, półmiski, lichtarze –
Niech piją noc całą, a o świcie brzasku
Niech zaczną szukać cennych kamieni i złota
W kanapach, w materacach, kołdrach i dywanach.
O jak będzie się palić w ręku im robota,
Kłęby włosia końskiego i morskiego siana,
Chmury rozprutych poduszek i obłoki pierzyn
Do rąk im przylgną, w skrzydła zmienią ręce obie;
to krew moja pakuły z puchem zlepi świeżym,
I uskrzydlonych nagle w aniołów przemieni.
Inkryminowana litera pojawia 7 razy, trudno mówić o jej natręctwie, przynajmniej w tej wersji tekstu, który przytoczyłem za Piotrowiakiem, korzystającym (podobnie jak Agata Araszkiewicz), z edycji Izoldy Kiec (1993), bazującej (podobnie jak Śpiewak i Kamieńska) na pierwodruku z „Odrodzenia” 1946 nr 15 s. 10. Ale ta wersja nie jest jedyna, w roku 2010, ukazała się książka Bożeny Shallcross Rzeczy i Zagłada, której pierwszy rozdział (podobnie jak u Piotrowiaka) otwiera rozdział poświęcony temu wierszowi, opatrzony znamiennym tytułem: Materialna litera „ż”, gdzie wiersz pojawia się w innej, minimalnie zmodyfikowanej postaci:
Szósty wers Mojego testamentu – objaśnia Shallcross – zawiera uderzającą elipsę pośrodku gorzkiego, rozkazodawczego zdania – „Niech więc rzeczy ż twoja dłoń wyszpera”. Choć zakrawa to na pedanterię filologa zajmującego się przecinkami i kropkami, elipsa ta nakazuje skupić się na przymiotniku „żydowskie” właśnie dlatego, że został on usunięty z reprezentacji i zasygnalizowany jedynie przez inicjał „ż” wyznaczający w czasie okupacji niebagatelna granicę, poza którą trwanie osuwa się w śmierć.
Teza mocna i efektowna: oto litera okazuje się granicą życia i śmierci; teza brawurowo wyrastająca z zapisu, z filologicznej uwagi i odwagi interpretatorki. Dziwi zatem kokieteria uczonej, jej dystans wobec rachuby kropek i przecinków, tym bardziej, że do tej kwestii powróci ceremonialnie pod koniec kolejnego rozdziału (Kodetta). Shallcross wie wyśmienicie, że to nie jest pedanteria, lecz meritum sprawy. A może zasłania tęsknotę za profesjonalną pedanterią, gdyż sama nie miała w ręku oryginału, który ukryty jest nie wiadomo w jakim, tajemniczym archiwum? Nie wiemy, czy na własne oczy zobaczyła w rękopisie to białe (może wykropkowane albo wytarte?) puste miejsce obok litery żet? Czy może bazuje tylko na komentarzu wydawcy, Juliana Przybosia, który pisał w 1946 roku:
Wiersz odczytaliśmy ze zmiętej i podartej kartki, zapisanej przez poetkę ołówkiem, z kartki jak gryps więzienny szyfrowanej w niebezpiecznym miejscu. Z litery „ż” domyśleć się trzeba było przymiotnika żydowskie.
Komentarz Przybosia nie daje pewności, czy samotna litera „ż” miała walor szyfru czytelnego tylko dla wtajemniczonych, czy była rodzajem mechanicznego skrótu („stenogramu”?) całego słowa. A może zostało one post factum wydrapane (zamazane)? Trudno też wykluczyć efekt mechanicznego uszkodzenia (ew. wytarcia śladu ołówka). Tymczasem wersja Shallcross – ż i puste pole – sugeruje retoryczny chwyt – graficzny odpowiednik dramatycznego zawieszenia głosu (urwania, zdławienia, ściszenia itp.) Taką ostentację ekspresji podpowiada zapis, gdyż puste pole (aż 7-czy 8 punktów) to nienaturalny rozstęp druku, wielka luka i błysk bieli w ciemnej kolumnie liter. A jednoliterowa resztka po okaleczonym słowie drażni wzrok jak rana, blizna, a może kikut? Samotne żet staje się głośne, wymowne i kłopotliwe zarazem. Zaciemnia intencje autorki, która ponoć nie rozstawała się z tym wierszem (bodaj do aresztowania), a zarazem, (co sugeruje Przyboś), obawiała się, że mógłby ją zdekonspirować. „Wytarcie słowa „żydowskie” – wedle Shallcross – było uzasadnione instynktem przetrwania poetki ukrywającej się po aryjskiej stronie, gdyż zapisany w całości przymiotnik mój zdradzić jej tożsamość i okazać się autodestrukcyjnym gestem”. Można jednak wątpić czy ten wiersz, to jedno słowo, ew. jego brak mógł, odegrać rolę szibboletu? Lecz jeśli nawet nie był niebezpieczny, to samo użycie słowa „żydowski” przez osobę ukrywającą się „na aryjskich papierach”, mogło wywołać panikę, prowokowało los. Warto przypomnieć, że zamęczona przez Niemców Ginczanka, mimo gróźb i tortur nie przyznała się do swojego pochodzenia, w tym milczeniu jest desperacja; „zatarcie tego słowa – pisze Shallcross – umotywowane wolą życia poetki demonstruje wyjątkowo przejmujący gest samocenzury”. Trudno tu o właściwe słowo
Tukaj potrzebował pół godziny, żeby położyć swój inicjał T. :
Głową i piórem kołysał,
I nic więcej nie napisał
Tylko do pierwszej litery
Dodał kropki…. cztery
Może Ginczance też zadrżała ręka? A to mogło się zdarzyć wcześniej przy deklarowaniu (czy tylko dotykaniu) kwestii tożsamość „Gwiazdy Syjonu” (tak ją nazywano); jeszcze przed wojną odczuwała swój semicki wygląd jako piętno, (jestem jak murzyn” – skarżyła się przyjaciółkom); aspirowała do polskości, a zarazem nie miała polskiego paszportu (posługiwała się bezpaństwowym), więc i tu wystrzegała się klasyfikacji. Znawcy problemu zwracają uwagę, że doświadczenia żydowskości nie da się wyrazić zaimkiem w 1 osobie, nie istnieje przecież żydowskie cogito „jestem Żydem”, usłyszeć można jedynie – „ty jesteś Żydem”. „Żydzi zawsze czuli się naznaczeni, napiętnowani, wytykani” przypomina Piotrowiak, więc Ginczanka podejmuje tuj akcję odwetową.” Na pewno przez zamianę ról i prowokacyjną donację, demaskację prześladowców, klątwę, ironię, szyderstwo i inne akty zuchwałe. Ale zredukowanie epitetu „żydowski” do jednej litery, to znacznie subtelniejsza i bardziej zawiła akcja w skali mikro – bardzo „ambiwalentna” jak zaznacza Shallcross
Czy był to pierwszy, więc historyczny i symboliczny w literaturze polskiej, akt dobrowolnego zaniemówienie w kwestii żydowskiej, który w roku 1942 ustanowił tabu obowiązujące de facto przez ponad pół wieku, aż do roku 1999, kiedy ukazały się Tworki Marka Bieńczyka, gdzie niewymowność słowa „Żyd” osiągnęło apogeum (wkrótce ten niewypowiedziany zakaz utracił moc)?
Nie jest to oczywiste, bo czy samo „ż” nie jest esencją żydowskości? jako wymowny inicjał jest w aspekcie psychanalitycznym (świetne pokazuje to Piekarski na przykładzie inicjałów Stryjkowskiego) i komunikacyjnym esencją żydowskości. Tego typu monogram (Np. PL –Polska D – Deutchland), to staroświecka sygnatura mistrza, ale też nowoczesny skrót pełniący role znaku firmowego, (mark trade), logo producenta, albo inne prywatne, a nawet intymne znaki własności. Z jednej strony może to być Schulzowska „marka ochronna” albo ekslibris (badane przez Panasa), a z drugiej znak odciśnięty mocniej niż urzędowa pieczęć, gwiazda dawida na opasce, piętno wypalone na skórze, wytatuowany numer, a w końcu rytualna rana, czyli i sem najbardziej semicki – obrzezka (wymowny wobec symboliki testamentu, słowo pochodzące od „jąder”)
Poetka nie pisze jednak o narodzie wybranym, lecz jego mieniu (dobrach), co zresztą, jak pokazuje Piotrowiak jest ściśle łączone przez zakon. Natomiast Shallcross skupia się na kwestii jak to święte prawo własności zostało podeptane, a ściślej mówiąc odwrócone. Oto dobra oznakowane jako „mienie żydowskie”, siłą tej klasyfikacji stały się automatycznie „mieniem pożydowskim”, bo literka „ż” sygnuje rzeczy, za którymi stoi Agambenowski homo sacer, więc rzeczy stają niczyje, po które sięgnąć może Chominowa, jej syn folksdojczer, ale pełnię praw mają dopiero szupowcy (oficjalni przedstawiciele Trzeciej Rzeszy). Ginczanka próbuje gestem desperackiej darowizny, (o znamionach potlaczu) uprzedzić, a zarazem unieważnić te zbrodnicze akty. Ale w wymiarze prawnym rodzi się wątpliwość, czy testament jest ważny, skoro brakuje podpisu testatora? Jego ważność zawisa na wiarygodności zastępczej, ambiwalentnej sygnatury – maleńkiego „ż”, które – jak zauważa Shalicross „neguje i równocześnie akcentuje jej tożsamość.” (38)
Pytanie o imię, to już mój własny suplement do obu interpretacji; wiersz niepodpisany, pozbawiony tytułu czy choćby 3 gwiazdek (to ewenement w nomenklaturze Ginczanki) a zarazem hałaśliwie, wręcz szokująco eksponujący wraże imię, a raczej nazwiska (po mężu) niejakiej Chominowej. Ekonomia donosu w odpowiedzi na donos sąsiadki, na dodatek skuteczna, żydowska sprawiedliwość (zemsta) działająca zza grobu i prowadząca rodzinę lwowskich szmalcowników przed sąd (już po wojnie). Kto zasłoni imię ten wygra, taka gra, boleśnie anonimowy palimpsest: jest Chominowa nie ma Zuzanny (tak jakby imię Jezus zostało zasłonięte sygnaturą Juadsza Iskarioty). Ostatni raz wracam do tekstu i wizji obdarowania: moje dumne włości, / Łąki moich obrusów (…) Prześcieradła rozległe, drogocenna pościel i suknie, jasne suknie pozostaną po mnie.” Jeśli czytać to dosłownie i biograficzne, to mam przypuszczenie bliskie pewności, że na tych cennych tekstyliach, oddawanych do prania, prasowania i naprawy, zgodnie z ówczesnym zwyczajem powinny być monogramy, na pewno na pościeli i bieliźnie, ale może też na półmiskach i lichtarzach? Więc na „łąkach obrusów” widzę maleńki znak, wyhaftowany barwna nitką inicjał – literkę „z” (Zuza). A potem już, w imaginacji, na tym samym miejscu – „ż”. Więc nie idzie nawet o jotę, lecz o kreskę, która je różni. Z jest niewypowiedziane, wręcz obsesyjne, nie tylko dla Zuzanny, ale też dla Chominowej, jej męża syna i Szupowców, którzy tropiąc żydów, dowodzi autorka Reczy i Zagłady, ogarnięci agalmatyczną obsesją, gorączką z .. nie rzeczy szukali, lecz złota. O tym jest non omnis, nie o pomnik spiżowy idzie, lecz o lepszy kruszec.
Znamy sporo świetnych wierszy Ginczanki, mniej wybitnych, Drzwi, Poznanie, Ucieczka, Świętokradztwo, Żar-Ptak. w których gra między ż / z i /rz rozbrzmiewa głośniej, bardziej muzycznie, co pewnie wiąże się z naśladowaniem mistrzów witalistycznej poetyki i akustyki Tuwima oraz melancholijnej prozodii Czechowicza. Ta gra zgłosek mieści się w regułach swobodnie traktowanego anagramu następująco definiowanego przez Julię Kristevą:
„Elementy słowa-tematu (a nawet jednej litery) rozszerzają się na całą przestrzeń tekstu lub są zebrane na małej przestrzeni jednego lub dwu słów.”
Tak bywało w poezji przed Ginczanką i po niej, dlatego przeskakuję o kilkadziesiąt lat, do tomu Dwa fiaty (2009) Justyny Bargielskiej, gdzie znajdziemy poetycki Projekt wymiany ramek we wszystkich obrazkach:
W długi letni dzień kosiarki mogą pracować od rana do nocy.
Możesz się budzić się i zasypiać przy warkocie,
przy opowieści, której nie rozumiesz, ale kiedyś w końcu musisz
wyjść do tego zjawiska. I wtedy żegnaj, cudny świecie,
w którym cukierek jest lubieżny przez wartość
litery żet.
Odtąd przydzielone ci niesiesz sam, nie zmieniając się, bo z kim.
Znienacka pojawiające się motyle lub tęcze
bierzesz za to, czym naprawdę są – zapowiedź nagłej śmierci,
twojej i twoich na wiele pokoleń we wszystkie możliwe strony.[1]
Wiersz jest nowoczesną wersją danse macabre, gdzie o śmierci natrętnie przypomina warkot kosiarki – spalinowej kostuchy uzbrojonej w mechaniczną kosę. Rozwibrowane, wręcz irytujące „r”, słyszalne w słowach „warkot” i „kosiarka” odsyła do słowa śmierć (staropolskie smrt, łacińskie mors), którego „drżący” sens uosabia drażniące „r”. Po drugiej stronie jest oczywiście życie, którego rozkoszny, lubieżny, anyżowy smak ucieleśnia „litera żet”.
Poetka literalnie pisze o literze żet, ale ta zdaje się nierozdzielna od głoski i czystego dźwięku. Różnicę między życiem i śmiercią (ucieleśnioną przez obie litery i oba dźwięki) można tu nie tylko usłyszęć, ale też zobaczyć gołym okiem (stąd czarne ramki). Podejrzewam jednak, że najważniejsze jest jednak brzmienie. Różnica między „r” i „ż” – fonematyczna, fonetyczna, fizyczna, muzyczna, mikrotonowa, metafizyczna… Tu urywam wywód wiodący do otchłani, fragmentem zdania demonicznego kompozytora, Giacinto Scelsiego: „Wewnątrz dźwięku mieści się cały wszechświat, wraz z jego widmami, nigdy dotąd nie słyszanymi. Dźwięk wypełnia przestrzeń, w której się znajdujemy, otacza nas, pływamy w jego wnętrzu. Ale dźwięk jest zarówno niszczycielem, jak stwórcą. Bywa terapeutyczny. Może was uleczyć tak samo jak może zniszczyć.”[2]
Scelsi uwolnił się od choroby psychicznej powtarzając jeden dźwięk, jedna litera mogła zgubić Ginczankę, i na koniec jeszcze jedna przygoda niebezpiecznej litery, o „grzechu pisma” więc bardziej podobna do rozterek Tukaja niż do muzyki mikrotonowej. Jeszcze raz Bargielska, z następnego tomu Bach for my baby, w wierszu o ekonomicznym tytule Oddam życie. Można pomyśleć o umowie umierającego Tukaja, tym bardziej, że to romantyczna opowieść o postaci, której „słabą stroną” jest „chodzenie po lesie”, co w logice ballady niechybnie prowadzi w maliny:
Ale to jest dopiero wstęp do mojej słabej strony.
Bo tam, skąd nie wiem, jak wrócić, są maliny,
na które nikt nigdy nie patrzył. Tylko dla mnie.
Lecz i one są jedynie wstępem
do zakładki z napisem „Rób to, co Bóg karze”,
którą dała mi córka Iwony, przekonana,
ze litery żet nie wypada używać, gdy się pisze o Bogu.
Ta zakładka pasuje do wszystkich książek
i ze wszystkich książek wypada. Znam tylko jedną
postać, która umiałaby zrobić tak zmyślna zakładkę.
Kochanie, nie wiem, co mam zrobić z tą wiedzą.
Właśnie, kochani Państwo, co zrobić z tą wiedzą, którą odsłania nam wiersz-moralitet z baśniowymi elementami? Nie wiem czy Bargielska pogrywa tu z Balladyną i Tukajem, jak Ginczanka z Testamentem moim, ale domyślam się, kto zrobił tę zakładkę, (a raczej zakład, ryzykowny pakt). Wolałbym nie przywołać imienia tego, który dla niecnych celów posłużył się dziewczynką (nie znamy imienia córki Iwony), wiedząc co z literami może zrobić rozigrane dziecko. Wiemy kto mógłby perfidnie podmienić ż na rz, pomieszać dobro ze złem, z zakazu zrobić nakaz („Rób to co Bóg karze”), a wszystko dzięki zasadzkom ortografii? Za taką właśnie literówkę (nazwijmy ją eufemistycznie – chochlik) oddaje się życie (wieczne?), nie tylko w czasie wojny.
[1] Justyna Bargielska, Projekt wymiany ramek we wszystkich obrazkach, W: Dwa fiaty. Poznań 2009 s. 26.
[2] Nie jestem kompozytorem – ostatni wywiad z Giacinto Scelsim. „Glissando” 2005, nr 5-6.