Literatura niderlandzka

(Rozmowy) o współczesnej literaturze niderlandzkiej – strona prowadzona przez Fundację Literatura

„Cenzura”

JAN BROKKEN [TŁUM. ŁUKASZ KOTERBA]

IMG_2858

Moja pierwsza w życiu konferencja prasowa nie cieszy się dużym zainteresowaniem. Dobrze, jestem w Dżakarcie i Indonezja nie leży jeszcze u moich stóp. Ale jednak.

Czekam już około dwudziestu minut, kiedy do salki Domu Erazma wtacza się w końcu jakiś staruszek. Jego spojrzenie biegnie badawczo wzdłuż posiłków, stojących na stoliku z boku, jakby zastanawiał się, czy już za chwilę nałoży sobie jeden czy dwa talerze. Następnie siada obok mnie.

– Pana nazwisko? – wzdycha.

Z wewnętrznej kieszeni wyciąga wyświechtany notatnik.

Na placu przed Domem Erazma hałasują dzieci. Z oddali słyszę niekończącą się symfonię klaksonów, która czyni z ruchu ulicznego Dżakarty przedsionek piekła. Wentylatory spod sufitu kręcą się zbyt wolno, by dać jakąkolwiek ochłodę. Ryż pachnie zachwycająco.

Pomiędzy moją pierwszą a drugą wizytą w Indonezji mija dokładnie dwanaście lat. Dżakarta z 1979 roku wykazywała jeszcze pewne podobieństwo do Batawii, jaką z roku 1935 znali moi rodzice. Ale Dżakarta z 1991 nie ma nic wspólnego z miastem, które przemierzałem w roku 1979. Stała się światową metropolią, podobnie jak Singapur, Tokio czy Hongkong.

Jestem tutaj na zaproszenie Niderlandzkiej Unii Językowej z paroma wykładami, które wygłoszę razem z trzema innymi pisarzami z Holandii i Belgii oraz z sześcioma pisarzami i poetami z Indonezji. By uniknąć jakichkolwiek pozorów neokolonializmu, organizatorzy nadali wykładom charakter programu wymiany kulturalnej. My przemawiamy po niderlandzku, Indonezyjczycy w Bahasa.

Na „spotkanie zagranicznych pisarzy z prasą”, jak napisano w programie, stawić mam się razem z Kristien Hemmerechts i Brigit Raskin. Krisien i Brigit nocują u ambasadora Belgii. Prawdopodobnie wloką się już trzecią godzinę czarnym mercedesem i zastanawiają, czy nie było sensowniej pójść piechotą. Potrzeba całego poranka, by dostać się z południa miasta do centrum. Także pod tym względem Dżakarta upodobniła się do Tokio czy Mexico City: wielki korek, który nigdy się nie kończy i dniem i nocą cuchnie jak rafineria.

*

Siedzę więc sam obok tego jedynego mężczyzny, który przyszedł na obiad i pro forma pyta mnie o nazwisko.

– Jak to się pisze?

Notuje „Brokken” drukowanymi literami pod innym nazwiskiem, nazwiskiem przestępcy, domyślam się, które przed chwilą zapisał na konferencji prasowej policji.

– Gdzie pan mieszka?

– W Amsterdamie.

Potakuje z powagą. Wydaje się, że nie potrafi wydobyć z siebie kolejnego pytania.

– Zna pan Amsterdam? – pytam, by dać mu chwilę na zastanowienie.

Ponownie potakuje i uśmiecha się. W jego ustach naliczam dwa zęby, dwa brązowe kikuty.

– Przede wszystkim Zeedijk [portowa dzielnica Amsterdamu, słynie m.in. z prostytucji – Ł.K.] – teraz śmieje się na całego i brązowe kikuty drżą razem z jego ustami.

– I?

– Tego nie muszę panu opowiadać!

– Nie znam Zeedijk z przeszłości.

– Dziewczyny palce lizać.

Boję się, że brązowe kikuty się połamią.

– Mówi pan dobrze po niderlandzku.

– A co pan myśli, jestem stary. Wciąż w pracy, ale stary. W 1939 zacząłem w „Lokomotywie”. Mówi to coś panu? Niderlandzkojęzyczna gazeta… Reporter-stażysta w dzienniku „Lokomotywa”.

– Wiele doświadczeń?

– Dyscyplina. Pięć lat temu, kiedy byłem w Holandii, odszukałem mojego dawnego redaktora naczelnego. Mieszkał w wiosce koło Deventer. Osiemdziesiąt trzy lata. Wyprostowany jak struna. Dwa razy wyższy ode mnie. Ściskał mi dłoń przez co najmniej dziesięć minut. – Że też o mnie nie zapomniałeś – powiedział. Odpowiedziałem: – Do roboty – Tak kiedyś zawsze pokrzykiwał – Panowie, do roboty.

– Musiało mu się tam podobać.

– Właściwie nie. Powiedział, że miał niewiele okazji, by cieszyć się życiem w tropikach. Praca, praca i jeszcze raz praca. Powiedział: powinienem iść za waszym przykładem, wy potraficie mieć dystans do tych rzeczy, wy potraficie cieszyć się życiem.

– Tak, to prawda… My żyjemy bez życia.

– Ale z dyscypliną. Dyscyplina jest wielkim dobrem.

Częstuję go papierosem. Zapala z uśmiechem pełnym wdzięczności. Następnie jego wzrok biegnie po stoliku bufetowym.

– Myśli pan, że możemy już sobie nakładać?

*

Podczas gdy jemy przekąski, przychodzi kilka pań. Kobiety przed siedemdziesiątką, które bezspornie czytać i pisać nauczyły się jeszcze od holenderskich nauczycieli. Na starość zostały członkiniami herbacianego klubu, zorganizowanego przez jakąś Holenderkę. Moją matkę na przykład, na werandzie jej domu w Makassar.

Kobiety kiwają głowami w moim kierunku, jakby wciąż widziały mnie w kojcu. Wciąż blondyn! Ale jaki się z niego duży chłopiec zrobił w międzyczasie!

Spójrzcie na mnie choć trochę wściekle, mówię do siebie w myślach. Pomyślcie o powstaniach, zamordowanych, o pożarach, o tlących się obozach…

Ale nie, one się do mnie uśmiechają.

Tak to jest ze wspomnieniami: dobre wygrywają ze złymi. Wiem, co te kobiety za chwilę mi powiedzą: to były momentami ciężkie, trudne czasy, ale też wesołe.

Nie mylę się.

– Tyle ze sobą dzieliliśmy – mówi jedna z pań.

– Cztery wieki…

Wypowiadam to jak oczywistość i czuję się na poły kolonistą. Żeby tylko nie zaczęły się do mnie zwracać toewan [w j. malajskim „pan” – Ł.K.] Brokken!

Na kolonialną przeszłość moich rodziców zawsze spoglądałem niejednoznacznie. Wydawało mi się to egzotyczne, kiedy w naszym domu, w holenderskiej wiosce, Makasarczycy, Toradżowie, Bugijczycy, Ambończycy i Jawajczycy podawali do stołu; kobiety w sarong i kabaai. Uwielbiałem ich łagodny głos, ich uśmiech, ich uprzejmość… Ale jednocześnie niepokoiło mnie ich poddaństwo, ich spokój, z jakim schylali głowę przed moim ojcem i matką, a nawet przede mną.

*

W końcu pojawia się paru młodzieńców. Bez notatnika, ale z japońskim magnetofonem i aparatem fotograficznym. Uścisk dłoni, skinięcie głowy. Wzdycham z ulgą. Szybkie chłopaki, które załatwiają rutynową robotę, nie nudzą o radościach sprzed lat i myślami są już pewnie w drodze do kolejnego newsa, wypadku samochodowego na autostradzie, bójki w autobusie albo prezentacji raportu rocznego Banku Tokio.

Współczesność wkracza także w inny sposób. Wchodzi ubrana w mundur. Dla oficera to także rutynowa robota. Obecność przedstawiciela wojska wymagana jest na każdym publicznym spotkaniu, zatem także na konferencji prasowej, zorganizowanej przez holenderską ambasadę.

Oficerowi towarzyszy sekretarz ambasady. Obaj zajmują miejsca przy wejściu. Oficer wyciąga z torby magnetofon, kładzie go na stole i demonstracyjnie włącza.

Nieświadomie będę uważać na moje słowa. Nieświadomie nie będę rozwodzić się na tematy polityczne. Nieświadomie będę nijaki.

Po pierwszych pytaniach, które – zgodnie ze wschodnią grzecznością – zadają najstarsi dziennikarze, mężczyzna od „Lokomotywy” i kobieta od herbacianych wieczorków u mojej mamy, głos zabiera młodzieniec.

– Jak to jest być pisarzem w Holandii?

Uśmiecham się i mówię:

– Łatwo… i trudno. Pisanie jest wszędzie i zawsze trudne, tak jak wszędzie i zawsze trudno sobie wyrobić nazwisko.

Bzdury do kwadratu, mówię do siebie w myślach.

Drugie pytanie, od tego samego dziennikarza.

– Czy w Holandii jest cenzura?

Ożywiam się.

– Nie. Dzięki bogu nie.

Wszyscy młodzi dziennikarze spoglądają na mnie z niedowierzaniem. Pozwalam mojemu spojrzeniu spocząć na oficerze i powtarzam:

– Nie, jest wiele złych rzeczy w Holandii, ale mogę z całkowitą swobodą pisać, to, co chcę.

– Sure?

Potakuję ze zdecydowaniem.

Pozostałe pytania dotyczą liczby czytelników moich książek oraz moich średnich rocznych dochodów. Albo, jak pyta jedna ze starszych dam:

– Jak bogaty jest pan właściwie?

*

Po konferencji prasowej jeden z młodych dziennikarzy bierze mnie na osobność.

– Tam, przy końcu korytarza.

Przy końcu korytarza wpycha mnie do pokoiku i przykłada magnetofon tuż do mych ust. Urządzenie jest niewiele większe od dyktafonu.

– Rozumiem, że tam przed chwilą nie mógł pan swobodnie odpowiadać – mówi po angielsku – Jest pan tutaj na zaproszenie holenderskiej ambasady i pana pobyt został opłacony przez holenderski rząd. Czy może się mylę?

Zastanawiam się chwilę, czy nie wytłumaczyć mu cierpliwie, że mój pobyt opłacony został przez Niderlandzką Unię Językową, ale wtedy następnym pytaniem będzie, kto tę Unię Językową finansuje i wtedy przecież znów dojdziemy do rządu. Więc czy się myli?

– Nie za bardzo.

– Dobrze, nikt nas nie słyszy, może mi pan udzielić szczerej odpowiedzi. Jak ostra jest cenzura w Holandii?

Spoglądam na niego. Nie ma jeszcze dwudziestu pięciu lat. Wychował się pod panowaniem dyktatury wojskowej. Nauczył się czytać i pisać w państwie policyjnym. Każdą literę, którą chce opublikować, musi przedłożyć cenzorowi.

– Be honest.

– W Holandii nie ma cenzury. Ani w żadnym innym kraju Europy Zachodniej. Ani w Belgii, ani w Niemczech. Ani w Anglii, ani we Francji. Możemy pisać to, co chcemy.

– Ale jeśli nazwie pan prezydenta bandytą?

– Wtedy zostanie to opublikowane. Ewentualnie premier może wytoczyć mi proces o oszczerstwo lub pomówienie.

– Czyli jednak cenzura.

– Wtedy jest to już opublikowane w gazecie czy książce. Przeciwko tej publikacji premier może rozpocząć procedurę sądową. W żadnym kraju na świecie nie można ot tak wyzwać kogoś od bandyty. Trzeba przedstawić argumenty oraz fakty i dowody.

– Sędzia powie, że dowody są słabe i autor trafi do więzienia. Rozumiem to. Wszędzie na świecie jest tak samo.

– Nie – nie powiedziałem, ale krzyknąłem – Listen… W niektórych krajach pisarze i dziennikarze są wolni. Naprawdę wolni. I tak powinno być na całym świecie.

Z uśmiechem potrząsa głową.

– Wolność przecież nie istnieje, proszę pana. Nigdzie.

Nie odgrywa tego. Jest szczery. Nie może sobie tego wyobrazić.

– Uwierz mi – mówię – Jeszcze nigdy nie przedłożyłem swojego tekstu cenzorowi. Jeszcze nigdy. Mam nadzieję, że wy tutaj za dwa albo cztery albo sześć albo dwadzieścia lat będziecie mieć podobnie.

– Cenzura będzie zawsze.

– Tak nie musi być. Nie.

– Cenzura będzie zawsze.

– Nie, chłopie! – teraz naprawdę zaczynam krzyczeć.

No problem, sir. You and me friends. And now a big smile, for the picture.

Cofa się o dwa kroki, przykłada aparat do oka i błyska fleszem.

*

Następnego ranka uśmiecham się wieloma białymi zębami do czytelników największego dziennika w Dżakarcie.

W opisie pod zdjęciem wychwalam przyjaźń pomiędzy narodem holenderskim i indonezyjskim, nazywam premiera Holandii bandytą oraz wyrażam moje najgłębsze uznanie dla generała Suharto, ojca narodu.

– Suharto? – pytam sekretarza ambasady, który tłumaczy mi tekst artykułu – Tego nazwiska nie wypowiedziałem. Świadomie.

– Dobra robota – odpowiada mimo to – W państwach takich, jak te, nie można się brzydzić wypowiadaniem komplementów.

– A nasz premier?

– O, tego fragmentu nie wyślemy do Hagi. Do niczego im potrzebny.

Milczę. Po to tylko, by nie zwymyślać mojego gospodarza.

—————-

IMG_2839

Tekst Cenzura ukazał się po raz pierwszy w zbiorze reportaży Jana Brokkena pt. Zeedrift, opublikowanym w 2009 przez wydawnictwo Atlas. Pierwotna wersja tekstu powstała w 1991 roku w trakcie pobytu autora w Dżakarcie; w 2007 Brokken przeredagował ją i przygotował ostateczną wersję. Powyższe tłumaczenie powstało za zgodą autora (cytat ze strony internetowej pisarza):

„Łukasz Koterba przetłumaczył Cenzurę na język polski. (…) Jan Brokken: „Cenzura rozgrywa się w Indonezji, ale Polacy odnajdują się widocznie bez problemu w tej opowieści. W czasach komunizmu, i właściwie także wcześniej, mieli wiele doświadczeń z cenzurą i z jej – ujmę to w ten sposób – cechami rodem z Kafki”.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.

Informacja

This entry was posted on 09/03/2013 by in Tłumaczenia and tagged , , , , , .
%d blogerów lubi to: