(Rozmowy) o współczesnej literaturze niderlandzkiej – strona prowadzona przez Fundację Literatura
Przełożył Łukasz Żebrowski
Mama zrobiła mi dzisiaj odkurzanie. Myślała, że jestem meblem. Może komodą albo starą kuchenką. Przejechała jaskrawożółtą szmatką po guzikach mojej koszuli aż pod szyję, zawinęła nią wokół moich uszu, odkurzyła brodę. Potem dała mi znak, żebym otworzył usta – wcisnęła do środka ściereczkę i zapomniała o nas.
Leży na sofie przykrytej pledem, dziwnie wyciągnięta na poduszce. Ojciec mówi: Nie polepsza się. Pochylam się nad jej twarzą i pytam: Wiesz, kim jestem? Uśmiecha się, lekkie wygięcie ust, z których prawie zniknęły wargi.
Skinęła głową. Tak, mówi, wiem.
Jej uśmiech rozszerza się, jakby pompował krew do warg i oblekał zęby w dziąsła. Oczy jak cynowe monety, zamglone i niedostępne, podnoszą się między powiekami, które już się nie łuszczą, nie mają wyprysków i odzyskały rzęsy. Zapadnięte policzki zaokrąglają się. Uśmiech jakby płynął przez członki, wygładzał zmarszczki wcześnie postarzałego ciała i napełniał tkanki rozbrykaną radością małej dziewczynki.
Wstaje, klaszcze. Chce tańczyć.
Macha rękami, wzdycha, ma w oczach zachwyt dziecka, które dopiero co nauczyło się chodzić i dumnie spaceruje po ścieżkach w ogrodzie. Nagle rozjeżdżają się jej nogi, z trudem się podnosi – i znowu osuwa, i jeszcze raz.
Teraz upada w ramiona mojego ojca, chichocząc, jakby za dużo wypiła, potem znowu tyłem przewraca się na mnie. Podciągam ją, podtrzymując pod pachami. Wierzga, szuka stopami oparcia, jej potylica przetacza się po mojej piersi to w jedną, to w drugą stronę, jak o wiele za duża głowa niemowlęcia na luźnych jeszcze kręgach. Mięśnie, bezwładne struny zawieszone na kościach, drżą, sztywnieją, słabną, oddech pojękuje w jej tułowiu, dłoniach, spuchnięte palce zaciskają się wokół mojej dłoni. Ojciec lekko się uśmiecha, szuka krzesła, żeby ją na nim posadzić.
Budzę się i zauważam, że we śnie płakałem.
Śmierć, która zasiadła przy stole, ma na imię mama. Siedzi u szczytu stołu, w mamy i naszych ubraniach, na miejscu, którego żąda dla siebie już od miesięcy, z widokiem na mamę człapiącą od drzwi wejściowych do jadalni. Mama, przeziębiona wrona, z tą łzą wiszącą na dziobie. Nasze gniazdo, niegdyś takie pulchne: zdeformowana klatka z rdzewiejącym mechanicznym słowikiem.
W te usta wpatrywałem się Bóg wie jak długo, kiedy jeszcze leżałem w kołysce. Te usta gimnastykowały się, pieszcząc, śpiewając kołysanki, szepcząc, i stawiały mnie na nogi na śliskiej tafli słów. Te usta ogołacają teraz jej mowę z liści, rozbierają słowa głoska po głosce, zostaje sapanie, zgrzytanie zębami, mlaskanie. Czasem, kiedy wymamroce kaszkę z pełnej buzi, ja jestem tym, który słucha i chusteczką ściera jej z brody słowny mus.
Zaczyna się – ale jak coś takiego się zaczyna, jakie są pierwsze oznaki? Zaczyna się od słowa „książka”, słowa, którego nie może sobie przypomnieć, kiedy pewnego dnia w południe stoi przed moim regałem z książkami i pyta, kiedy ja jeszcze jedną, wiesz, taką rzecz, czy wkrótce znowu jakąś – przykłada do siebie wyprostowane dłonie, rozwiera je i składa z powrotem. Czy zrobię jeszcze jedną, napiszę, jak się to nazywa. Szturcha ojca łokciem. Ty powiedz, wiesz, o co chodzi.
Myślę: powinienem usiąść naprzeciw niej, tam, gdzie zwykle siedzi ojciec, wtedy zauważy, że ktoś tu jest. Tylko kiedy zbliżę swoją twarz do jej twarzy, wydaje mi się, że uporczywa mgła w jej oczach przeciera się.
Mówię, tak często ostatnio to mówię: Poznajesz mnie jeszcze? Wiesz, kim jestem?
Kiwa głową, uśmiecha się, a ja pytam: Był u ciebie Marc? Znowu kiwa głową. Tak, mówi. Pierwsze słowo od półtora miesiąca. A co Marc przyszedł robić w piątek?
Wzrusza ramionami. Nie wiem, nie wiem, mówi, wykrzywia twarz i płacze.
Biorę ją za rękę. Dlaczego płaczesz? Nie martw się, przecież tu jesteśmy. Wtedy wchodzi ojciec. Ona podąża za nim wzrokiem od szafy do stołu, ani na chwilę nie spuszcza go z oka.
Myślę, że wie bardzo dużo, mówi ojciec.
Zauważam, że piszę po to tylko, aby usłyszeć zdania, które bez potknięć przepływają przez moją głowę. By słyszeć śpiew rytmu, przyspieszenia, spowolnienia, pauzy. Wypuszczam te słowa po to, aby na chwilę zawisnąć na myślnikach – trapezach składni – w stanie nieważkości u szczytu zdania. Cóż za błogość, móc jak tresowana małpa w wilgotnych lasach tropikalnych języka przeskakiwać z liany na lianę.
A może to się zaczęło, kiedy nie poszła na chór? Wcześniej nie opuściła żadnego czwartku. Powiedziała, że ma chrypę, wysiadł jej głos. Może spostrzegła, że nie potrafi już czytać nut – ostatni język, jakiego się nauczyła. Była już chora, kiedy denerwowała się, gdy przyszliśmy bez zapowiedzi, my – moi bracia, siostry i ich dzieci? Skrywana panika przy kredensie w kuchni, kiedy nie udało jej się nakryć do stołu. Nagłe wybuchy płaczu, najczęściej po tym, jak naskakiwała na ojca. Płaczu, który – teraz to rozumiem – miał przykryć coraz większy deficyt słów. Wtedy jednak zbywaliśmy go śmiechem. To minie, mówiliśmy. Czy ta menopauza jeszcze się nie skończyła?
Jakie to uczucie, kiedy widzisz, że otaczający cię świat traci kontury, cała sieć języka i pamięci języka, zawieszona nad rzeczami tak niepozornie, iż dostrzegamy ją dopiero, gdy pojawiają się w niej dziury? Czy wszystko zachodzi wtedy mgłą, czy przeciwnie, wyostrza się, kiedy to, co niewypowiedziane, rośnie w siłę?
Stał się jej pamięcią. Kiedy wchodzi, coraz częściej niepewna, trzyma się jeszcze bliżej niego. Jej zdania utykają w połowie. Kiedy się zatnie, spogląda na niego szeroko otwartymi oczami. Jeśli nie dostanie szybkiej odpowiedzi, nie szczędzi mu wyrzutów. Naprawdę wszystko zapominasz! – zrzędzi. A do mnie: Nic już nie pamięta. Niedobrze.
Co mnie u niej najbardziej uderza, co przysparza mi najwięcej zmartwień, to podwójna cisza jej obecności. Język spakował walizki i wyskoczył za burtę wywracającego się statku, ale w jej głowie czy wokół niej panuje jeszcze inna cisza. Nie słyszę już muzyki jej duszy; egzystencjalnej aury wokół niej, wibrującego sukna narracji i symboli, przez które splatała się ze światem, albo na odwrót, świat splatał się z nią.
Bardzo silnie na mnie oddziałuje cały ten system, pajęczyna, sieć, która stanowi nasze bycie i którą z braku lepszych określeń wciąż nazywam duszą. To subtelna poezja (tragizm, piękno, mikroskopijna domieszka potworności), jaką niesie ze sobą każde konkretne życie i jaką w taki czy inny sposób potrafi promieniować, nie odwołując się do słów. Ludzie mają swoje własne echo – trudno mi to wyjaśnić. Czasem słyszę szmer ich istnienia, strzępy muzyki – brzmią ładnie albo i nie, także we mnie dźwięczą ludzkie fanfary, raz harmonijnie, raz jazgotliwie.
Ale u niej nie słyszę już prawie nic, czasem jeden rodzaj świstu, na który zwróciłem uwagę, kiedy byłem jeszcze bardzo mały. Pewnej nocy zamek stanął w ogniu. Przypominam sobie, jak patrzyłem na morze płomieni i kiedy podeszliśmy bliżej, zdziwiłem się, że ogień nie rozprzestrzenia się w ciszy. Słyszałem cichy świst piekła. Gdzieś w jaskiniach ognia i dymu rozpryskiwały się odłamki szkła, słychać było gwizd płonących belek, pękały kamienie i tak dalej. Coś podobnego słyszę teraz u niej: cichy lament niemal bezgłośnego, wszechobejmującego rozpadu.
Smaży dla niej jajecznicę, przejęty stawia patelnię na stole. Ona spogląda na niego niezadowolona, sarkając.
Przecież wiesz, że nie lubię jajecznicy. Jem tylko sadzone.
Wcześniej na myśl o sadzonych robiło się jej niedobrze. Lubiła tylko jajecznicę.
Odstawia patelnię, smaży dwa sadzone, sam zjada jajecznicę.
Zmienia się, mówi.
Z każdym dniem cichnie. Potrzeba coraz więcej łez, by zastąpić słowa, które uleciały. Czasem porusza wargami, drżą jej kąciki ust, wydaje z siebie krótkie westchnienie. Zapewne są jeszcze myśli, ale nadawane na falach o innej długości, poza zasięgiem mojej błony bębenkowej. Przypomina mi stare radio lampowe, takie, jakie stały w domach naszych krewnych. Myślę o szumach i świstach, o strzępach głosów, kiedy wskazówka wędrowała po częstotliwościach. Czasem jakby była zdruzgotana, jakby jej mózg czegoś szukał: jąkanie, zacinanie się, dużo ciszy.
Jej „ja” znika. To „coś”, co powoduje, że jakaś osoba tak nieodparcie jest nią samą. Zmienia się cały repertuar przyzwyczajeń, sposób mówienia, spania, chodzenia, stania. Z cech i zachowań, które u niej rozpoznaję, i z takich, które są nieznane i zdumiewające, powstaje nowa mieszanina, jakby w jej ciele przepoczwarzała się jakaś pasożytnicza świadomość.
I te popołudnia; siedzimy przy stole i staramy się zachować cierpliwość, kiedy ona po raz nie wiadomo który zacina się na jakimś zdaniu. Niemal widzę, jak zdania potykają się na jej ustach. Wokół jej dłoni na obrusie słowne rumowisko, gramatyczne ruiny.
Tak, o to chodzi, mówi zawsze, kiedy kończymy za nią zdanie, podobnie jak wykańcza się kulawego konia.
Ojciec spogląda na mnie i znacząco ściąga brwi.
To dopiero początek, mówię, kiedy wychodzi do łazienki. Postanowiłem nigdy nie dawać złudnej nadziei, ale czuję, jakbym siebie i ojca ciął nożem, zagłębiał ostrze w jego melancholijnym ciele.
Popołudnia wypełnione ciszą płynącą w bryłach paku lodowego, dryfującą w płatach kry, kiedy myślę: gdybym raz jeszcze mógł usłyszeć, jak mówi o codziennych, banalnych sprawach.
Chcesz kawy?
Jesteś głodny?
Zjesz z nami wieczorem?
Przełożył Łukasz Żebrowski
Tłumaczenie zostało dofinansowane przez Flemish Literature Fund (www.flemishliterature.be)
Tytuł oryginału: Gestameld liedboek. Moedergetijden
Copyright © 2011 by Erwin Mortier.
Originally published with De Bezige Bij.
Copyright © for the Polish edition by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXIV
Copyright © for the Polish translation by Łukasz Żebrowski, MMXIV
Wydanie I, Warszawa, MMXIV
—
Dziękujemy wydawnictwu Grupa Wydawnicza Foksal oraz tłumaczowi Łukaszowi Żebrowskiemu za pozwolenie na publikację powyższego fragmentu.