Stefan Hertmans – “Głośniej niż śnieg” (fragment; przekład Alicji Oczko)
Stefan Hertmans, „Głośniej niż śnieg” (przekład: Alicja Oczko)
1.

Oryginalne wydanie
Ten podmuch wiatru był jak uderzenie olbrzymią dłonią; wydawało się, że auto zostało niespodziewanie brutalnie popchnięte. Musiałem mocno zaciskać ręce na kierownicy, żeby utrzymać samochód na wąskim pasie ruchu. Obok mnie pędziła wielka ciężarówka. Na wysokości oczu widziałem niewiele więcej niż okopcone felgi i trzęsącą się rurę wydechową. Olbrzym trzeszczał, sapał i dyszał ogłuszająco, pompując mi do środka przez na wpół otwarte okno czarne kłęby dieslowego dymu. Zamknąłem je krótkim pociągnięciem za rączkę. Starałem się nie wdychać zanieczyszczonego powietrza zbyt głęboko. Zdawaliśmy się rzucać na następne światła jak lemingi na linię przypływu. W tej samej chwili za oświetloną fasadą bazyliki zobaczyłem sierp księżyca wyłaniający się obok pozłacanego krzyża, jakby stał się bizantyjskim ornamentem. Kiedy patrzyłem na swoje ręce na kierownicy i myślałem o matce, usłyszałem barokową muzykę. Brzmiała jak prosta piosenka, przejmująca, a jednak lekka. Bisogna morire – musisz umrzeć. Nanana. „Włoska pieśń ludowa z siedemnastego wieku” – powiedział po zakończeniu dziewczęcy głos. Wyobraziłem sobie ciemnoblond chłopięcą głowę w pustym studiu. Znowu ruszyłem, zanurzyłem się w krętym tunelu i rzuciłem auto w szybszy strumień po lewej, jak nieważki płynąłem pod miastem, ponownie zająłem prawy pas, wyjechałem przy wysokich biurowcach, jakby wylot tunelu mnie wypluł, ujrzałem odległe światła na najwyższych piętrach, atmosferę opuszczonych biur, gdzie nocne oświetlenie jeszcze rzuca swój zimny blask na nudne stoły. Srebrzysty pył, który brwi i rzęsy farbuje czułą powłoką lat. Wiersz Theodore’a Roethkego, o ile dobrze pamiętam.
W radiu męski głos powiedział do dziewczyny, że wiek dwudziesty był nie tyle wiekiem ideologii, ile muzyki barokowej. Jego zdaniem nigdy wcześniej nie osiągnęła ona takiej popularności i doskonałości wykonania. Dziewczyna wydawała z siebie dźwięki aprobaty, dzięki czemu radio stało się bardziej intymne, niż mogło być.
Zawsze się dziwiłem, że jazda samochodem przypomina sen; świat przesuwa się obok, człowiek jest wyjęty spod praw fizyki, lecz jest to sen, który w mgnieniu oka może cię zabić. Tamtego wieczoru, samotny na drodze, pozwoliłem uczuciom popłynąć. Stukałem w kierownicę, przeklinałem albo śpiewałem, śmiałem się lub jęczałem z powodu tego, co czyniły mi moje rozproszone myśli.
Kiedy dotarłem do domu, żona spała na kanapie. Telewizor był jeszcze włączony; na ekranie zobaczyłem opuszczoną przyczepę kempingową otoczoną kurami i bezzębnego, mamroczącego coś mężczyznę z karabinem. Wziąłem pilota i nacisnąłem. Nagła cisza obudziła żonę.
– Późno wróciłeś – westchnęła, przeciągając się i przecierając oczy.
Burknąłem coś jak najbardziej niewyraźnie. Powoli weszła po schodach na górę, gdy ja tymczasem kręciłem się trochę po kuchni. Otworzyłem piwo, zjadłem kanapkę z chorizo i czytałem gazetę. W łazience wydłubałem sobie pasemko białego tłuszczu spomiędzy zębów i powąchałem palce. Skrzywiłem się do lustra jak szympans za kratami.
Kiedy przyszedłem do łóżka, leżała plecami do mnie, regularnie oddychając. Przysunąłem się do niej, poczułem, jak sennym ruchem pchnęła pupę w stronę mojego brzucha, wsunąłem rękę pod jej biodro. Łydki przeszył mi kłujący ból. To podobno od nerek. Tak mówi Marga.
W wydawnictwie przez cały dzień manipuluję przy ustawieniach nowego komputera. Z lekką migreną schodzę w południe po bladych marmurowych schodach, idę na kanapkę za rogiem. W barze widzę dziewczynę, która mi się przygląda. Ponieważ czuję się niezręcznie pod jej nieskrępowanymi spojrzeniami, chyba raczej nieprzeznaczonymi dla mnie, chowam się za gazetą. Czytam niestarannie napisany artykuł, w którym pada teza, że Chazarowie, naród żyjący gdzieś w okolicach Kaukazu między 650 a 950 rokiem, wyznawali dwie religie jednocześnie. Podobno w czasie odkrycia tak zwanego skarbu ze Spillings na Gotlandii znaleziono monety, na których zarówno Mahomet, jak i Mojżesz występują jako wysłańcy Boga. Rzecz w historii unikalna, zapewnia artykuł, ta tolerancyjna reprezentacja dwóch kultur równorzędnie przedstawionych na jednej monecie. Ale jak Chazarowie trafili na Gotlandię? Muszę to wyrwać i zabrać ze sobą. Obok widnieje artykuł o młodej australijskiej grupie rockowej, o której mówi się, że jest kombinacją Nirvany i Beatlesów. Trochę sałatki z tuńczykiem spada z mojej kanapki na prognozę pogody zapowiadającą spokojną jesienną aurę. Odkładam gazetę. Od połączenia majonezu z kawą robi mi się niedobrze. Czuję się jak głupia blondynka z bananem.
Pada, gdy wychodzę z baru kanapkowego. Grupa Indian, kołysząc się z głupkowatym uśmiechem, gra muzykę z Andów. Najniższy z nich, grubas z fletnią Pana, wygrywa melodyjki, które są nie na miejscu. I’d rather be a hammer than a nail. Ja również. Zastanawiam się, co by zrobili, gdybym napluł na monety w ich otwartym futerale na gitarę. Ślina z majonezem. Bosko tłusta. Jeden z gitarzystów kłania się, szczerząc zęby. Czuję się niezręcznie, kiedy wracam do wydawnictwa i siadam do korekty niekończącego się przeglądu z zakresu historii sztuki.
Późnym popołudniem mam kolejną wizytę u nefrologa. Okazuje się, że cierpię na niewydolność nerek. Byłoby lepiej, żebym dał się podłączyć do sztucznej nerki. Na razie raz w tygodniu, potem zobaczymy. Bezmyślnie gapię się na lekarza; nerki od zawsze płatały mi figle, często miałem zapalenie, ale to wydaje mi się ograbianiem mnie z wolności, którego nie zakładałem. Życie wypełnione włóczeniem się tam i z powrotem do centrum, później może trzy razy w tygodniu na dializę, leżenie plackiem i wpatrywanie się w odblask gołej lampy, podczas gdy na zewnątrz ludzie siedzą w kawiarnianych ogródkach albo spacerują po parkach. Jestem zmęczony i otępiały, gdy wracam do samochodu. Widzę swoje odbicie w szybie. Nagle mam dosyć patetycznych szylkretowych oprawek na błyszczącym nosie. Znowu jadę w kierunku centrum, parkuję w podziemnym garażu, idę wzdłuż sklepów aż do optyka. Kupuję nowe okulary. Na szkła muszę poczekać jeszcze kilka dni. Czy nie chcę soczewek? Powiem to panu następnym razem.
– Proszę zadzwonić.
– Dobrze, dziękuję.
W domu na stole w salonie leży wiadomość: żona poszła na wernisaż do muzeum, w którym wcześniej pracowała. Jeśli chcę, to też mogę przyjść. Wyjmuję z zamrażalnika paczkę musaki, rozmrażam w kuchence mikrofalowej, wsadzam do piekarnika, otwieram butelkę rosé, pierwszy kieliszek wypijam jednym haustem, sięgam po gazetę, widzę te same artykuły co w południe, czuję w ustach tłustawy smak sałatki z tuńczykiem i kawy, przeglądam programy telewizyjne.
Wyjmuję pocztę ze skrzynki. Dziesięć kopert, z których tylko dwie zaadresowane do mnie osobiście. Snail mail is junk mail. Są na nich dziwne stemple, których nigdy wcześniej nie widziałem; jakieś połączenie cyrylicy z pismem arabskim. Wącham listy. Jeden informuje mnie, że się spóźniam z zapłatą rachunku za telefon. Drugi jest od kolegi po fachu, który obecnie pracuje w Niemczech w wydawnictwie Weh & Klauwer. Wyjmuję musakę z piekarnika, aluminiowa foremka parzy mi palce. Wywalam zawartość na talerz, wyskrobuję foremkę do czysta, parzę sobie język na spalonych na czarno skórkach, wyjmuję chleb z pudełka, rozrywam kromkę na kawałki, nalewam sobie jeszcze jeden kieliszek rosé. Ten również wypijam duszkiem i zaczynam jeść. Pocałuj mnie w dupę, musako. Nie mogę spokojnie usiedzieć. Przeżuwając, strzępię obrus, gazetę, jeszcze raz oglądam pieczątki na listach. Pismo przypomina to z chazarskich monet w prasie. Nonsens. Otwieram gazetę, porównuję, mam nieodparte wrażenie, że na tych starych monetach widnieje mniej więcej to samo co na stemplach na moich listach. Niemożliwe. W obcym piśmie wszystko wydaje mi się takie samo. Wystarczy, że marnuję życie na czytanie maszynopisów pełnych bzdur. Trzy czwarte tego, co przechodzi przez ręce redaktora, nie nadaje się do publikacji, a tyle gówna się publikuje. Part of my job, czytanie bzdur. Wkładam talerz do zmywarki, zabieram ze sobą butelkę rosé i siadam na kanapie, żeby obejrzeć wiadomości. Kiedy się budzę, jest północ, a przede mną stoi moja żona. Przyjemnie pachnie alkoholem, papierosami i przepoconymi perfumami i śmieje się, bo tak gamoniowato się budzę.
Następnego dnia na drugim piętrze Institut du Monde Arabe w Paryżu wybucha potężna bomba. Potem dochodzi do pożaru i puste wyższe piętra zawalają się na niższe. Pięćdziesiąt sześć ofiar śmiertelnych i stu osiemdziesięciu trzech rannych. Kwadrans później olbrzymi wybuch w Bazylice św. Piotra w Rzymie. Część dachu gigantycznego kościoła zapada się po kilku minutach. Wśród licznych ofiar nie ma papieża.
Stoję właśnie na korytarzu z kubkiem kawy, gdy jedna z redaktorek, ta w czarnych okularach i z czarnymi włosami, ta w letniej sukience z rozcięciem, ta z opalonymi nogami, roztrzęsiona przychodzi nam powiedzieć, że wybuchła trzecia wojna światowa. Początkowo jej nie wierzymy i śmiejemy się z niej. Pretekst, żeby jej na moment dotknąć. Zapalam papierosa. Potem ktoś wybiega z sali konferencyjnej. Telewizja jest ustawiona na CNN; Rita najwyraźniej ma rację. Do piątej wpatrujemy się w obrazy, ciągle widzimy zawalającą się kopułę olbrzymiego kościoła. Dostaję esemesa
od żony: czy widziałem. Widziałem, tak. Wpatrywałem się w te sceny z niedowierzaniem. Dałem się skusić na
zdumione okrzyki, lecz jednocześnie czuję się całkowicie pusty. Nie rusza mnie to. Dlaczego mnie to nie rusza? – myślę. Szczypię się w ramię, rozglądam dookoła i widzę zaczerwienione twarze innych ludzi, strach
w ich oczach.
Kiedy wychodzę z wydawnictwa, przede mną idzie dziewczyna, która wczoraj wpatrywała się we mnie w barze kanapkowym. Nosi czerwone szpilki, które cicho stukają o chodnik. Wyprzedzam ją i przyglądam się jej. Nie odwzajemnia spojrzenia. Ból w łydkach, niejasny, uporczywy, złowieszczy. Sny i toksykologia.
Dodaj do ulubionych:
Lubię Wczytywanie…
Podobne