Literatura niderlandzka

(Rozmowy) o współczesnej literaturze niderlandzkiej – strona prowadzona przez Fundację Literatura

„Pewnego rodzaju miłość” – fragmenty

alicja-gescinska-pewnego-rodzaju-milosc-cover-okladka

Perfumy

Próbowałam sobie przypomnieć poprzedni wieczór i noc, lecz nic nie pamiętałam. Utrudniały to bolesne ukłucia w głowie, wzmacniane przez samo myślenie. Zamknęłam oczy i próbowałam opróżnić głowę. Z moich włosów unosił się zapach papierosów, pomieszany z ulotną wonią perfum. Wywnioskowałam stąd, że musiałam odwiedzić jakiś miejscowy pub – paliłam papierosy tylko w pubach. Palenie było także pewnym przejawem buntu wobec mojego dawnego ja. Jednak nadal nie wiedziałam, o jaki pub chodzi, do której tam byłam i kto mi towarzyszył.

Wyobraziłam sobie, że biorę perfumy z komody i zgodnie ze stałym rytuałem rozpylam je na ciele i ubraniu. To była ostatnia czynność przed opuszczeniem pokoju. Perfumowałam się w pięciu miejscach: za uszami, między piersiami, między nogami, jeśli nosiłam spodnie, albo gdzieś wokół tego miejsca, oraz po wewnętrznej stronie lewego przegubu dłoni, a na koniec prawym przegubem pocierałam to miejsce okrągłymi ruchami, żeby zapach ogrzanych perfum rozszedł się po obu nadgarstkach.

Wyczytałam, że trzeba się perfumować w miejscach, gdzie chce się być całowaną. Odtąd zużywałam flakonik perfum średnio w dwa miesiące. Chcąc zaoszczędzić pieniądze na nowe opakowanie L’Air du Temps, zrezygnowałam z jedzenia śniadania i opuszczałam czasami obiad, szczególnie kiedy kończyły mi się pieniądze. Uważałam tę sporą sumę w moim skromnym budżecie studenckim za inwestycję w przyszłość: źle pachnący ludzie są przeszkodą na drodze do własnego sukcesu, próbowałam się usprawiedliwić, kiedy z uśmiechem opuszczałam perfumerię. The perfume that made the bottle famous, głosiły duże litery starej reklamy tych perfum, ale w tym wypadku sprawiały one, że to ja byłam bardziej sławna niż flakonik. Nie dlatego, że byłam znana, nie o to chodziło, ale rozpoznawano mnie po zapachu, z którym szybko zaczęto mnie utożsamiać. Przyjaciele wiedzieli, że się zjawiłam na imprezie, ponieważ czuli zapach wcześniej, niż mnie zobaczyli. Perfumy pełniły rolę wabika, stawały się początkiem rozmowy, nie musiałam się nawet ruszać, żeby cieszyć się skutkiem takiej przynęty.

Od wielu lat byłam świadoma siły tego zapachu, mojego zapachu, ale dopiero teraz działał na moją korzyść. Podczas pierwszej sesji egzaminacyjnej na uniwersytecie w Leuven podszedł do mnie jakiś zrozpaczony student i poprosił, żebym nie używała tych perfum, kiedy przychodzę uczyć się w bibliotece głównej. Twierdził, że cała biblioteka, aż na zewnątrz, do placu Ladeuze, pachnie moimi perfumami i przeszkadza mu skupić się na studiowanym materiale. Spełniłam jego prośbę i odtąd, kiedy spotykaliśmy się przypadkiem, zawsze kiwał głową nieśmiało, prawie z zawstydzeniem, ale nigdy nie zamieniliśmy ani słowa. Flakonik perfum był pierwszym przedmiotem, jaki wrzuciłam do walizki, wybierając się w podróż do Stanów.

 

Didier

Poznali się w dziale warzyw supermarketu Trader Joe’s. Włożyła do koszyka opakowanie czerwonego szpinaku, produktu nowego zarówno dla niej, jak i dla sklepu, kiedy ktoś rzucił przyjaźnie:

– Pyszny jest, ale lepiej nie przechowywać go za długo w lodówce, bo szybko więdnie.

Popatrzyła zdziwiona i zobaczyła, że młody mężczyzna około trzydziestki, z krótko ostrzyżonymi rudawymi włosami, oddala się, aby pomóc młodej matce. Postawiła wózek z zakupami blisko półek i siedzący w nim dzieciak wykorzystał szansę, żeby roztrzaskać butelkę cydru o podłogę.

Kilka minut później przy kasie ten mężczyzna zapytał ją, czy znalazła to, czego szukała. Na takie standardowe pytanie odpowiadała zazwyczaj obojętnym „tak”, niezależnie od tego, czy znalazła, czy nie. Tym razem odpowiedziała: właściwie nie.

Byli razem przez prawie sześć miesięcy, kiedy zaprosił ją do eleganckiej restauracji, słynącej z olbrzymiej dysproporcji między wysokością cen a obfitością serwowanych dań. Po cichu ogarniał ją strach, że może poprosi ją, by przeprowadziła się do niego. Nie śmiała marzyć o pierścionku, ale chciała z nim zamieszkać.

Wystroiła się na ten wieczór, włożyła bieliznę i sukienkę, w jakiej Didier najchętniej ją widywał. Już chciała wychodzić, kiedy usłyszała dzwonek i otworzyła drzwi.

– Czy zastanawia się pani czasem nad sensem życia? – spytała jedna z dwu kobiet stojących w progu.

Zanim dotarło do niej, że ma przed sobą świadków Jehowy, popełniła fatalny błąd, wpuściła je do środka i zaproponowała coś do picia. Dwie młode kobiety mówiły ponad godzinę, nim Elżbieta poczuła, że dłużej tego nie zniesie.

– To jest bardzo interesujące, ale tak mnie przytłacza, że chciałabym najpierw wszystko przemyśleć.

Te słowa były początkiem udanej próby wyproszenia pań za drzwi. Wróciły za tydzień, ale Elżbieta udawała, że nie ma jej w domu.

Przyszła do restauracji mocno spóźniona.

– Nie rozumiem, dlaczego wpuściłaś te panie. A już zupełnie nie pojmuję, dlaczego nie powiedziałaś im, iż jesteś umówiona. Nawet nie musiałaś szukać wymówki – wyrzucał jej Didier, który przez godzinę siedział sam przy stole, nudził się jak mops i wypił całą butelkę Meursaulta, żeby sobie uprzyjemnić czas.

– Nie powinieneś tyle pić. Nadmiar alkoholu nikomu nie służy.

– Nie powinnaś się tak spóźniać. I nie nazywaj Meursaluta alkoholem. To jest understatement.

Pierwszy raz widziała go tak wkurzonego.

– Czyli nie zorientowałaś się, że to byli świadkowie Jehowy. Świetnie jak na psycholożkę!

Dotknęło ją to do żywego. Poczuła się nie tylko kiepską partnerką, ale także nieudanym psychologiem. Ten wieczór zapoczątkował koniec ich związku.

 

Wykład

Głos profesora Vernona był miękki, ciepły i odwracał moją uwagę od tego, co mówi. Przez pierwszy kwadrans nie zanotowałam nic. Zamyśliłam się, jak cudownie byłoby nurzać się codziennie w takim głosie, lecz w końcu zmusiłam się do pisania. Najpierw się spóźnić, a potem nic nie notować, to mogło zrobić złe wrażenie. Wiedziałam, że Bernard specjalnie wystarał się o pozwolenie, żebym mogła uczestniczyć w wykładzie. Znowu skupiłam uwagę na słowach, a nie na głosie, który je emitował.

Wykład dotyczył pochodzenia muzyki.

– Argument, że tworzenie muzyki jest adaptacyjną umiejętnością człowieka, czymś, co jest nam potrzebne do przeżycia, zdobywa dzisiaj popularność. Ludzie zaczęli śpiewać, ponieważ było to korzystne ze społeczno-ewolucyjnego punktu widzenia. Niektórzy podkreślają jednoczącą rolę muzyki w społeczeństwie. Muzyka jest częścią społecznego spoiwa, które utrzymuje wspólnotę. Ludzie łączą się za sprawą wspólnych zwyczajów i tradycji, obrzędów, które akcentują ważne wydarzenia w życiu: czegoś, co praktykuje się na okoliczność narodzin, śmierci i wszystkich innych doniosłych etapów życia człowieka. Muzyka działa więc na korzyść spójności społecznej, a silne społeczeństwo, dobrze ze sobą współpracujące, ma przewagę ewolucyjną. W tym kontekście patrzy się na matkę nucącą dziecku kołysankę, której delikatny śpiew potrafi uspokoić niemowlę. Cisza jest niekiedy koniecznością ewolucyjną, na przykład gdy trzeba się ukrywać. Nawet wojskowa muzyka marszowa jest rozpatrywana z tej perspektywy. Oddziały są atakowane dźwiękami, poziom adrenaliny w organizmie rośnie. Adrenalina jest ważną bronią. W walce przydaje się czasem bardziej niż oszczep lub miecz. Muzyka na służbie przetrwania ludzkości: survival of the fittest. A teraz pytanie: czy takie jest pochodzenie i znaczenie muzyki?

Po tych słowach profesora Vernona zapadła cisza, w której słychać było tylko nikły szmer piór i ołówków przesuwanych po papierze. Potem nastąpiło coś, co zakłóciło te dźwięki. Profesor podszedł do okna i ze wzrokiem skierowanym na zewnątrz, odmierzając ręką rytm, począł śpiewać: „Jam bam bam bam, Jam bam bam bam, jababaj bibi dam dam. Jam bam bam bam, Jam bam bam bam, jababaj bidi dam dam”.

Sytuacja była niecodzienna, studenci ukradkiem popatrywali na siebie, żeby się zorientować, co mają o tym sądzić. Nikt nie odważył się zaśmiać, chociaż zrobiliby to na pewno, gdyby to jakiś inny profesor zaczął raptem śpiewać w trakcie wykładu. Może śmialiby się z niego, gdyby nie robił tego tak poważnie. Jego głos wypełniał przestrzeń, a twarz promieniowała ciepłem i światłem silniejszym niż promienie jesiennego słońca przedzierające się przez cienką warstwę chmur. Trudno powiedzieć, czy to jego wyraz twarzy, czy głos uciszył nas w tamtym momencie.

– Jakie jest znaczenie tych dźwięków? – odwrócił głowę ku nam i znowu zaczął śpiewać, tym razem patrząc na nas. – Co usłyszeliście?

Nikt nie miał odwagi odpowiedzieć. Profesor Vernon uśmiechnął się, trochę nieśmiało.

– Niektórzy myślą, że jest to tylko seria dźwięków albo że oszalałem. Nie można tego wykluczyć.

Uśmiechnął się, więc studenci ośmielili się zareagować zgodnym śmiechem.

– Inni pomyślą może, że jest to piosenka, której słów zapomniałem. Jednak Marta Schlamme, piosenkarka, która zapoznała mnie z tym, co przed chwilą usłyszeliście, twierdziła, że śpiewanie tych dźwięków przybliżało jej żydowskiego dziadka, chasyda, do Boga. Dźwięki tworzyły dłoń, którą można było sięgnąć do nieba. Schlamme śpiewała dokładnie z tego samego powodu. Posłuchajcie. Dźwięki pozornie nie mają żadnego znaczenia. Nie korespondują z żadnymi  obiektami z rzeczywistości. Pozornie bez znaczenia, są jednak pełne znaczenia.

Profesor Vernon podszedł do starej, drewnianej szafki z adapterem, wyjął płytę z okładki i umieścił ją w gramofonie. Schlamme śpiewała tę samą pieśń, którą przed chwilą zaintonował profesor. Przez następne dwie minuty słuchaliśmy, przygwożdżeni do krzeseł. Nikt nie śmiał się poruszyć. Wszyscy tłumili kaszel, siedzieli cicho, mimo że właściwie chcieli wyjść wcześniej. Mieliśmy wrażenie, że świętokradztwem byłoby zakłócanie tego śpiewu.

– Chciałbym, żebyście do przyszłego tygodnia pomyśleli nad znaczeniem tych śpiewów. Jaka korzyść ewolucyjna może być związana z tym łańcuchem dźwięków? Dobrze pomyślcie, a jeśli uważacie, że znacie odpowiedź, posłuchajcie Erbarme dich Bacha lub Stabat Mater Pergolesiego. I jeśli wtedy nie będziecie znali odpowiedzi, to znaczy, że wypełniliście zadanie.

Muzyka była dla profesora Vernona przeżyciem metafizycznym, a nie fizycznym. To zdanie zapisałam jako ostatnie, na koniec wykładu. Kończyłam je pisać, kiedy Bernard stanął obok mnie.

– Bałem się, że nie przyjdziesz. – Uścisnął mnie tak, jak ludzie witają na dworcu kogoś powracającego z dalekiej podróży.

– Chcesz powiedzieć, że nie dotrzymuję słowa? – Ja też się ucieszyłam na jego widok.

– Nie, wcale nie. Ale byłaś bardzo chora i bałem się, że może zapomniałaś. Powinienem ci to zapisać przed wyjściem.

– Widać nie było trzeba, przecież przyszłam.

Przyjaciele Bernarda czekali na niego w korytarzu. Przedstawił mnie jako przyjaciółkę z Belgii, specjalizującą się w literaturze romantycznej.

Profesor Vernon przechodził obok naszej grupki i zamienił kilka słów z Bernardem i jego przyjaciółmi. Skinął głową w moim kierunku i dodał:

– Ktoś najwyraźniej wolał rano jeszcze pospać.

Wszyscy się roześmiali oprócz mnie. Rumieniec znowu oblał mi policzki i nie zdołałam nic powiedzieć.

– To jest Anna, panie profesorze, prosiłem pana o pozwolenie, żeby mogła przyjść na wykład. – Bernard pospieszył mi na ratunek.

– Ach, Anna, dziewczyna na wymianie UMass, z Belgii?

– Tak – odpowiedzieliśmy z Bernardem jednocześnie.

– A z jakiej części pochodzisz? Z Walonii czy Flandrii?

– Z Flandrii. Mówię po flamandzku, właściwie po niderlandzku z flamandzkim akcentem, jak niektórzy uważają.

Na twarzach studentów widać było zdumienie. O Belgii wiedzieli najwyżej tyle, że jest to maleńki kraj, nie potrafili sobie wyobrazić, że jest niewiele większy od stanu Massachusetts i liczy prawie tyle mieszkańców co Nowy Jork, a na dodatek jest podzielony na wspólnoty językowe.

– Ale pewnie mówisz jeszcze po francusku?

– Oui, bien sûr.

– A może też po niemiecku?

– Selbstverständlich, Herr Professor.

W obecności kolegów Bernarda prowadziliśmy dalej naszą krótką rozmowę po niemiecku.

– Język niemiecki to mój drugi dom. Wykładam również historię muzyki i estetykę ogólną, ale historia kultury niemieckiej stanowi przedmiot moich badań. Szczególnie wiek dziewiętnasty. To jest bardzo piękny język. Moje życie byłoby uboższe bez znajomości języka niemieckiego.

– Im więcej języków znasz, tym bardziej jesteś człowiekiem.

– Że też ośmielasz się to mówić w obecności grupy Amerykanów, jesteśmy uparcie jednojęzyczni.

– Nie miałam na myśli zarzutu, Herr Professor. Inaczej powiedziałabym to zdanie po angielsku, żeby mogli zrozumieć.

Uśmiechnął się. Wydawało się, że wahał się przez chwilę, czy kontynuować rozmowę po niemiecku, żeby inni studenci jej nie rozumieli. Zdecydował, że bardziej odpowiednie będzie przejście na angielski.

– A co cię tu sprowadza?

– Bernard powiedział, że koniecznie muszę przyjść. Że nie można tutaj studiować i nie chodzić na pana wykłady.

Bernard przytaknął, potwierdzając moje słowa.

– A co studiujesz na UMass? Kursy magisterskie z literatury angielskiej?

– Nie, już ukończyłam studia. Ale moje stypendium doktoranckie w Belgii zaczyna się dopiero w przyszłym roku. Dlatego tutaj jestem, chcę się trochę przygotować do doktoratu. Czytam teraz dużo o związku między obiektywnym pięknem a jego subiektywnym doświadczaniem. Bernard mówił, że pan wykłada estetykę Kanta i jego słynny paradoks, więc miałam nadzieję, że dowiem się o tym czegoś więcej na pana wykładach.

Rozgadałam się i wydawało się przez chwilę, że moje usta prowadzą odrębne życie. Wypluwały słowa, zanim zdążyłam o nich dobrze pomyśleć, żeby ukryć, iż właściwie czuję się zmieszana. Nie wiem, dlaczego profesor Vernon tak na mnie działał, pewnie dlatego, że zdaniem Bernarda był geniuszem, ale zanim zdałam sobie z tego sprawę, zdążyłam obiecać, że będę uczęszczała na jego wykłady.

– Obawiam się, że nie będę już poruszał tematu paradoksu. Semestr dobiega końca – brzmiała odpowiedź. – Jednak na następnym wykładzie mogę ci dać kilka artykułów na ten temat albo możesz przyjść jutro do mnie na konsultację do Converse Hall. Tak zrobimy, przyjdź jutro, bo teraz się spieszę. Muszę odebrać córkę ze szkoły, kończy dzisiaj wcześniej lekcje.

 

tłum. Małgorzata Woźniak-Diederen

 

„Pewnego rodzaju miłość” – informacje o książce

Alicja-Gescinska-Een-soort-van-liefde

One comment on “„Pewnego rodzaju miłość” – fragmenty

  1. Reblogged this on annamariagregorowicz.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie z Twittera

Komentujesz korzystając z konta Twitter. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.

%d blogerów lubi to: