(Rozmowy) o współczesnej literaturze niderlandzkiej – strona prowadzona przez Fundację Literatura
JORIS LUYENDIJK [TŁUM. ANNA ROSŁOŃ, MAŁGORZATA WOŹNIAK-DIEDEREN]
Poniższy tekst to fragment pierwszego rozdziału książki „Het zijn net mensen” Jorisa Luyendijka. Polskie tłumaczenie („Szokujące fakty z życia reportera”) ukazało się nakładem wydawnictwa Sonia Draga. Wydawnictwu Sonia Draga dziękujemy za możliwość opublikowania poniższego fragmentu.
Prolog znajdą Państwo tutaj, a więcej informacji o książce tutaj.
Większość korespondentów uczy się rzemiosła we własnym kraju, a następnie wysyłana jest w świat. Ze mną było inaczej. Nie studiowałem dziennikarstwa, tylko nauki społeczne i filologię arabską. W ramach zajęć spędziłem rok na uniwersytecie w Kairze. Napisałem o tym książkę i w ten sposób gazeta „Volkskrant” oraz serwis wiadomości stacji Radio 1 trafiły na moje nazwisko.
Przyjeżdżając do Kairu, nie miałem więc praktycznie żadnego doświadczenia i chociaż przed wyjazdem zorganizowano mi parę dni stażu w gazecie oraz w radiu, postrzegałem dziennikarstwo jak przeciętny czytelnik, widz czy słuchacz: dziennikarze wiedzą, co się dzieje na świecie, a wiadomości prezentują przegląd tych wydarzeń, który może być obiektywny.
Następne lata przetrwało niewiele tych wyobrażeń. Kiedy zajmowałem się problemem Izraela i Palestyńczyków, pogrzebana została moja wiara, że wiadomości mogą być bezstronne. W poprzednich latach – od pierwszego tygodnia w Wau aż po ataki z 11 września i ich następstwa – nauczyłem się, że porządne dziennikarstwo w odniesieniu do świata arabskiego to oksymoron, a to oznacza, że nie można wiedzieć, co się tam dzieje. W każdym razie nie może tego wiedzieć dziennikarz, a tym bardziej widz, czytelnik lub słuchacz.
Odkrywałem to stopniowo i niektóre rzeczy zrozumiałem dopiero z perspektywy czasu. Ale moje wątpliwości zrodziły się wcześnie, wraz ze stresem, który cię ogarnia, kiedy budzisz się pewnego dnia jako korespondent na Bliskim Wschodzie.
Pierwszego tygodnia w Kairze siedziałem właśnie wśród nierozpakowanych kartonów, kiedy zadzwonił telefon i ktoś z gazety oświadczył: „Masz jechać do Sudanu!”. Akurat znalazłem mieszkanie, a miałem natychmiast ruszać do kraju, w którym nigdy jeszcze nie byłem! O co chodzi? Mają tam choroby, o których powinienem wiedzieć? Czułem, jak serce bije mi jak oszalałe, a nie miałem wtedy jeszcze pojęcia, że mam jechać do obozu głodu. Co bardziej żenujące, nie wiedziałem nawet, że w Sudanie panuje głód.
Gazeta zadzwoniła, bo jakiś Islamski Front na rzecz Walki z Żydami i Krzyżowcami wysadził dwie ambasady amerykańskie w Afryce. Waszyngton zareagował bombardowaniem obozów szkoleniowych tego Frontu w Afganistanie i fabryki w Sudanie. Według Amerykanów fabryka produkowała broń chemiczną, a należała do przywódcy Frontu, niejakiego Osamy bin Ladena, ale Waszyngton nie przedstawił na to dowodów, a według reżimu w Chartumie w fabryce Al-Shifa (Uzdrowienie) produkowano lekarstwa.
W kolejce pod ambasadą sudańską w Kairze koledzy wyjaśnili mi, co się stało: przez wiele lat Chartum nie wpuszczał prawie żadnych zachodnich dziennikarzy, bo ci pisaliby tylko o złych rządach, wyzysku i zbrodniach wojennych. Ale najwyraźniej reżim liczył teraz na sprawozdania w tonie „Ameryka niszczy jedyną fabrykę leków w dotkniętym biedą Sudanie”. Wizę otrzymałem w ciągu godziny.
Zarezerwowałem lot, schroniłem się pod skrzydła bardziej doświadczonych kolegów i jak większość Europejczyków zatrzymałem się w Akropolu, niedrogim hoteliku prowadzonym przez mieszkającą tu od pokoleń grecką rodzinę. Posiłki jadano tu wspólnie, w pokoju nie było międzynarodowej linii telefonicznej, a jedyny telewizor znajdował się w holu głównym. Wszyscy bez wyjątku Amerykanie udali się do pięciogwiazdkowego Hiltona, gdzie mieściło się także tymczasowe centrum prasowe rządu sudańskiego.
Nie miałem pojęcia, co powinienem robić, i następnego ranka poszedłem po prostu za kolegami. Byli bardzo serdeczni i szybko zrozumiałem, dlaczego poprzedniego wieczoru w samolocie nikt się nie denerwował tym, co, gdzie i jak. Wszystko było dla nas przygotowane. W zbombardowanej fabryce Sudańczycy wystawili resztki amerykańskich rakiet i inne „wizualnie mocne” detale zniszczenia: klawiatury między stopionymi fiolkami leków, poczerniałe telefony i foliowe arkusze do rzutnika z prezentacjami celów wytyczonych na następną jesień. Ministerstwo Informacji skierowało nas do szpitali z rannymi i do demonstracji w mieście. Te były niewielkie, ale w zbliżeniu kamery wydawały się duże, i tak pokazano je w CNN: „Rozwścieczone tłumy w Chartumie protestują przeciwko bombardowaniu”. Codziennie organizowano konferencję prasową. Nie podawano na niej ani nie ogłaszano żadnych nowych informacji, bo cóż reżim miał do zakomunikowania? „Najbiedniejszy kraj Afryki grozi Stanom Zjednoczonym sankcjami”? Ale można było wymienić ploteczki i nowości, a kierownik działu eksportu Al-Shify niestrudzenie przechadzał się między obecnymi, opowiadając swoją historię wciąż nowym dziennikarzom: „Amerykańskiemu prezydentowi nie pozostaje nic innego, jak złożyć oficjalne przeprosiny”.
Tak to było, bombardowanie dostarczyło materiału na trzy dni wiadomości. Raport (Rakiety na Sudan), reakcje ludności (Clinton kłamie również w sprawie Al-Shify) i analiza (Chartum wykorzystuje atak Stanów Zjednoczonych). W ten sposób sprawozdanie z bombardowania zostało złożone, kierownik działu eksportu mógł zacząć szukać nowej pracy, a karawana medialna ruszyła dalej, do następnej historii.
Jak powiedzieli mi koledzy, nie był nią głód na południu Sudanu, choć umierały tam setki ludzi dziennie. Ale ja chciałem zobaczyć to nieszczęście na własne oczy, a gazeta się zgodziła: zorientuj się, ile możesz zdziałać. Popytałem i odkryłem, że na fali chartumskiego kokietowania południe jest tymczasowo dostępne dla dziennikarzy. Holandia udziela Sudanowi stosunkowo znacznej pomocy finansowej, więc ambasada mogła załatwić zezwolenie na pobyt w rejonie działań wojennych. Lekarze bez Granic potrzebowali nagłośnienia swojej działalności i zaproponowali mi miejsce w swoim samolocie, a w zamian za to miałem w artykule wymienić nazwę organizacji.
Tak też się stało.
Redakcja w Holandii nazwała moją podróż do Sudanu oszałamiającym początkiem kariery korespondenta. Ale gdy wróciłem do Kairu, ciążyły mi nowe mieszane uczucia. Zawsze patrzyłem na uchodźców po prostu jak na ofiary. Tymczasem największym problemem Lekarzy bez Granic okazały się napady i kradzieże. Mieszkańcy obozu okradali pracowników organizacji i siebie nawzajem, toczyli między sobą walki, sabotowali dystrybucję żywności, dopóki nie doczekali się specjalnego traktowania. Wcześniej nie przyszłoby mi to do głowy, ale gdy wysłuchałem koordynatora obozu, pomyślałem: „A czego się spodziewałeś?”. To samo dotyczyło sudańskich urzędników i biurokratów. Sądziłem, że dążą do poprawy dramatycznej sytuacji. Najbiedniejszym krajem Afryki rządziły jednak inne prawa. Lokalni urzędnicy wiedzieli doskonale, że organizacje charytatywne z Zachodu muszą dostarczyć obiecane dary, a ich pracownicy ryzykują karierę, jeśli pomoc nie dotrze na czas we właściwe miejsce. Więc urzędnicy szantażowali działaczy: zgoda na wysyłkę żywności na południe kosztuje tysiąc dolarów, inaczej transport zgnije w porcie.
W Kairze spałem przez dobę, rozpakowałem parę kartonów i zrobił się poniedziałkowy ranek. Usiadłem przy biurku, uporządkowałem moje wizytówki „Korespondenta na Bliskim Wschodzie”, sprawdziłem, czy działają faks, telefon, komputer i internet, i zdałem sobie sprawę, że mam problem. Być może w Jemenie porwano zachodniego turystę, w Libanie wysadzono w powietrze duchowego przywódcę, reżim w Bagdadzie zorganizował demonstrację rozwścieczonych tłumów albo na południu Egiptu, w którym przecież się znajdowałem, aresztowano grupę fundamentalistów… Skąd miałem się o tym dowiedzieć? Włącz wiadomości, chciałoby się powiedzieć. Ale wiadomości to byłem teraz ja.
Okazało się, że działa to w następujący sposób. Wszystkie redakcje gazet, radia i telewizji mają abonamenty w agencjach prasowych Reutera, Agence France Presse (AFP), Associated Press (AP) oraz u ich mniejszych konkurentów. Agencje wysyłają korespondentów na miejsce ważnych wydarzeń i nawet w najdalszych zakątkach świata mają płatnych informatorów. Taki korespondent lub informator, na przykład Reutera, dzwoni do swego przełożonego, gdy usłyszy coś godnego uwagi mediów. Przełożony naradza się z szefami i jeśli dostanie „zielone światło”, w drogę ruszają dziennikarze i fotografowie. Ich materiał zdjęciowy i informacje przesyłane są do miejscowej stolicy lub do Londynu, gdzie sporządza się z nich „wiadomości z ostatniej chwili”, wysyłane jak najszybciej do tysięcy redakcji na całym świecie. Dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu konferencje prasowe, pogrzeby, światowe rekordy, strzelaniny, wyniki wyborów, cuda medycyny, trzęsienia ziemi, niesamowite akcje ratunkowe, nieoczekiwane opady śniegu, incydenty na granicy…
Agencje prasowe to oczy i uszy świata, na zalew ich doniesień mówi się w środowisku „potok informacji” lub zwyczajnie „doniesienia agencji”. „Tu Hilversum, agencje donoszą, że w twoim rejonie aresztowano fundamentalistów. Wiesz coś o tym?” Na początku chciałem niekiedy zawołać: „Skąd mam o tym wiedzieć, skoro miejscowe wiadomości czasem przez kilka dni ukrywają wydarzenia?”. Pytanie było oczywiście standardowe, ale implikacja niemal upokarzająca: jeśli w Hilversum wiedzą szybciej i dokładniej niż ja, co się dzieje w regionie, jaka jest w takim razie moja rola?
Prezentacja. To było pierwsze zadanie każdego korespondenta, jak odkryłem półtora miesiąca później, gdy Bliski Wschód na chwilę naprawdę zdominował wiadomości ze świata. Saddam Husajn panował jeszcze w Iraku i wyrzucił z kraju inspektorów ONZ do spraw broni masowego rażenia. Ameryka zażądała, by wpuścił ich ponownie, i groziła bombardowaniami.
Wyznaczono ultimatum i dziennikarze pośpieszyli do sąsiedniej Jordanii, gdzie znajdowała się jedyna otwarta jeszcze ambasada iracka. Ponownie spotkałem kolegów, których poznałem w Sudanie, lecz atmosfera nie była intymna, zbyt wiele pojawiło się nowych twarzy. Amerykańskie bombardowania Iraku okazały się mianowicie bardziej godne uwagi mediów niż te w Sudanie, korespondenci przylatywali z całego świata; w poprzednim tygodniu relacjonowali zarzewie konfliktu w Azji, a za chwilę pojadą dalej, do Afryki. W pięciogwiazdkowych hotelach w Ammanie odgrywały się dzięki temu fascynujące sceny. Przebywali tam dyplomaci i zachodni biznesmeni pracujący w Iraku, którzy przyjechali w pośpiechu z Bagdadu do Ammanu swymi samochodami z napędem na cztery koła, i dziennikarze, którzy przyjechali w pośpiechu do Ammanu właśnie po to, by popędzić takim samochodem do Bagdadu. Podobno byli też iraccy agenci służb specjalnych, którzy próbowali obserwować, z kim rozmawiają ekspaci w pięciogwiazdkowych hotelach.
W towarzystwie wszystkich tych korespondentów wojennych było bardzo wesoło, a w naszych rozmowach dominował temat problemów praktycznych. Chwaliliśmy się znajomościami, rozmawialiśmy ukradkiem przez telefon, po wypiciu wielu piw próbowaliśmy zgłębić sztuczki innych lub błagaliśmy o pomoc BBC, która jak szeptano, miała na liście płac funkcjonariusza irackiego Ministerstwa Informacji i mogła załatwić wizę. Ponieważ o to chodziło, również mnie: o zdobycie wizy. Sytuacja była przykra i upokarzająca. Wypełniało się formularz i dwa razy dziennie chodziło do irackiej ambasady, by usłyszeć, jak konsul, pan Sadun, pod plakatem Namaszczonego, Wspaniałego Saddama Husajna odczytuje nazwiska szczęśliwców. Tłoczyliśmy się wokół Saduna niczym przedszkolaki wokół podejrzanego mężczyzny z cukierkami, a ostatniego wieczoru przed wygaśnięciem ultimatum widziałem, jak dorośli mężczyźni płakali przy bramie ambasady na wieść, że nie dopisało im szczęście. Może pocieszył ich trochę fakt, iż później pan Sadun w wyniku ciągłego stresu dostał zawału serca. Niektóre agencje wysłały mu kosze z owocami.
Po powrocie do hotelu wszyscy pili.
– Arafat! Tak, Arafat. Wtedy gdy Clinton przyjechał do Gazy.
– A, z tym gościem, co miał taką świetną whisky własnej roboty.
– Udzielił mi jeszcze wywiadu.
– Kto? Arafat?!
– Tak, ale nie powiem, jak to załatwiłem.
Oniemiały piłem razem z nimi, choć tylko dlatego, że alkohol pomagał mi zapomnieć, iż w moim paszporcie też nie ma wizy i muszę „relacjonować” wojnę z pokoju hotelowego w Ammanie.
Rozpoczęły się bombardowania i korespondentów ogarnęła fala skrywanej ulgi, szczególnie wolnych strzelców. Saddam mógł ustąpić w ostatniej chwili i wtedy nie byłoby bombardowania. A bez bombardowania nie byłoby też zleceń, podczas gdy poniesiono już koszty podróży do Ammanu.
Agencje prasowe poinformowały o pierwszych bombach, a mój dziennik Radio 1 Journaal zaczął emitować programy dwadzieścia cztery godziny na dobę. Ale o czym tu informować? Nie dało się jeszcze ustalić, czy trafiono wszystkie cele. Siły powietrzne Stanów Zjednoczonych zapewniały o realizacji planu, zbombardowani – jak łatwo zgadnąć – byli wściekli, o tym mogłem kilka razy opowiedzieć. Ale poza tym? Nie mogłem nawet wyjść z hotelu. Mało, że był środek nocy, to jordańska spółka telekomunikacyjna nie dostarczała odpowiedniej jakości sygnału, by dało się prowadzić rozmowy przez telefon komórkowy.
Jeszcze pamiętam, jak siedziałem w pokoju numer któryś tam w hotelu Intercontinental w Ammanie. Obawiam się, iż skończyło się wtedy na tym, że zapytałem kelnera z roomservice, co właściwie sądzi o bombardowaniach. Pewnie uznał, że to jego szansa, i powiedział coś w rodzaju: „Na Allaha, to tylko podsyci wściekłość na Amerykę”. Dziesięć minut później uczestniczyłem w audycji na żywo, najpierw opowiedziałem coś na podstawie przefaksowanego z Hilversum komunikatu prasowego, następnie mówiłem o czymś z Al-Dżaziry, którą odbierano także w Holandii, a wreszcie o tym, co uważają zwykli Arabowie. Tonem eksperta oznajmiłem: „Trudno ocenić sytuację, ale ludzie mówią, że ostatnie wydarzenia działają głównie na korzyść fundamentalistów. Oni chyba najwięcej zyskają na wściekłości na Amerykę, która po bombardowaniach na pewno zyska na sile”.
Biały Dom nazwał bombardowania operacją Pustynny Lis, i z czasem zrozumiałem dlaczego. Wiadomości to także show-biznes. Dlatego to ja musiałem relacjonować z Ammanu nadesłane z Hilversum komunikaty prasowe o nalotach na Bagdad, a nie ktoś ze studia w Hilversum, kto te wiadomości odbierał. „Z Ammanu” brzmiało lepiej. W ten sposób nauczyłem się nowego dziennikarskiego określenia: dateline. Nazywa się tak miejsce, w którym powstaje artykuł lub reportaż: „Nasz korespondent przybył do stolicy Jordanii, Ammanu. Joris, jaka atmosfera panuje na miejscu?”. W gazecie ukazuje się:
„Tysiąckrotne życzenia zdrowia dla
naszego ukochanego króla!”
Od naszego korespondenta
AMMAN – Być może po raz ostatni Jordańczycy obchodzili w tym tygodniu… [de Volkskrant, 21 listopada 1998]
Redaktorzy naczelni rozliczali swoich korespondentów i reporterów w dużej mierze właśnie z dateline: czy miałeś „to” i byłeś „tam”. Co oznaczało: czy nie przegapiłeś czegoś ważnego z agencji i czy byłeś na miejscu zdarzenia. „Ładna analiza, ale szkoda, że przepadła dateline”. To dlatego tamci dorośli mężczyźni płakali przy bramie irackiej ambasady w Ammanie: wprawdzie w Bagdadzie zostaliby od razu zamknięci w hotelu i skazani na te same agencje co i ja w Ammanie (a i to pod warunkiem że działałyby faksy) – lecz w Bagdadzie by chociaż „zapunktowali”.
Tej pierwszej nocy radio nadawało wielogodzinne relacje, przy czym ja występowałem niemal co godzinę („wściekłość wciąż rośnie”). Potem przyjaciel zapytał mnie, jak to robiłem, że w trakcie rozmów, co godzinę, bez wahania, znałem odpowiedzi na wszystkie zadawane pytania. Na moją reakcję, że wszystkie pytania są z góry umówione, podobnie jak w telewizyjnych wiadomościach, dostałem z powrotem maila z przekleństwami, ponieważ przyjaciel zrozumiał to, że od dziesiątków lat oglądał i słuchał wiadomości, które okazały się czystym przedstawieniem.
Powyższy tekst to fragment pierwszego rozdziału książki „Het zijn net mensen” Jorisa Luyendijka. Polskie tłumaczenie („Szokujące fakty z życia reportera”) ukazało się nakładem wydawnictwa Sonia Draga. Wydawnictwu Sonia Draga dziękujemy za możliwość opublikowania powyższego fragmentu.
Prolog znajdą Państwo tutaj, a więcej informacji o książce tutaj.