(Rozmowy) o współczesnej literaturze niderlandzkiej – strona prowadzona przez Fundację Literatura
Lata mojego dzieciństwa zarosły jego opowieściami o pierwszej wojnie światowej, ciągle tylko ta wojna: niejasne czyny bohaterskie na błotnistych równinach w deszczu bomb, wśród turkoczących wystrzałów z karabinów, zjaw krzyczących w ciemności, wywrzaskiwanych po francusku rozkazów, to wszystko przedstawiane z dużym wyczuciem efektu z jego bujanego fotela – drut kolczasty był wszechobecny, przy naszych uszach latały szrapnele, stukały pistolety maszynowe, race kreśliły wysoki łuk na ciemnym firmamencie, odpalano moździerze i haubice, tysiąc bomb i granatów, podczas gdy sączące herbatę ciotki potakiwały z zachwytem, a ja sam nie zapamiętałem wiele ponad to, że dziadek musiał być bohaterem w czasach dla mnie równie odległych jak średniowiecze, o którym uczyłem się w szkole. No cóż, bohaterem i tak już był, dawał mi lekcje szermierki, ostrzył mój scyzoryk, nauczył, jak rysować chmury przez delikatne wycieranie gumką kształtów, które najpierw naniosło się kawałkiem spalonego drewna z kominka, albo jak oddać niezliczone liście na drzewie, w rzeczywistości ich wszystkich nie rysując – prawdziwa tajemnica sztuki, jak mówił.
Opowieści były po to, żeby je zapominać, bo przecież wciąż powracały, nawet najdziwniejsze historie o sztuce i artystach. To, że stary Beethoven z taką obsesją pracował nad dziewiątą symfonią, ponieważ był głuchy, już wiedziałem, lecz pewnego dnia doszła do tego zatrważająca informacja, że nawet nie zadawał sobie trudu, żeby w trakcie pracy stosownie udać się do toalety, tylko po prostu „załatwiał swoją potrzebę obok fortepianu”, przez co – cytuję – „piękną pieśń o tym, że wszyscy ludzie stają się braćmi, komponował przy stercie kup”. Wyobrażałem więc sobie wielkiego głuchego jak pień kompozytora w wiedeńskim wnętrzu ze złocistymi kapitelami, w bujnej peruce, pończochach i kaloszach, obok metrowej wysokości stosu odchodów w kształcie piramidy. I za każdym razem, gdy rozbrzmiewało przepiękne adagio z Pastoralnej podczas jednego z nudnych, długich niedzielnych popołudni, kiedy rodzice i dziadkowie kiwając głowami w takt radia, siedzieli na brązowej sofie ozdobionej kwiatowymi motywami, widziałem górę łajna obok lśniąco polakierowanego szpinetu; kukułka z Lasu Wiedeńskiego kukała między instrumentami dętymi i skrzypcami, a dziadek miał mocno zamknięte oczy: szacunek dla romantycznego geniuszu, w który święcie wierzył, nie pozwalał mu w takich momentach patrzeć na powszedniość domowników. Dopiero wiele lat później uświadomiłem sobie, że on sam przez blisko półtora roku rzeczywiście żył obok sterty odchodów – w nędznych okopach, w których gdy tylko wysunęło się głowę ponad krawędź, by swoją potrzebę załatwić gdzie indziej, za karę dostawało się kulę w łeb. To, o czym chciał zapomnieć, wracało więc w strzępach opowieści, w absurdalnych detalach i bez względu na to, czy owe strzępy i detale dotyczyły piekła, czy nieba, musiałem się nieźle nagłowić, żeby coś zrozumieć z tego, co się w nim przez całe życie rozgrywało: tej walki między pragnieniem wzniosłości a trzymającym go w uścisku wspomnieniem śmierci i zagłady.
W domu dziadek stale nosił tak zwane chałaciki, zawsze te same białe lub jasnoszare krótkie fartuchy robocze długości staroświeckich szlafroków, zakładane na białą koszulę z kokardą. Mimo że mama i jej mama prały je i gotowały, te bawełniane stare chałaciki, które nosił z niejakim wdziękiem, zawsze były pełne kolorowych plam: rozmazane smugi farby olejnej we wszystkich kolorach tęczy, odciski palców wzdłuż i wszerz, kompozycja niedbałych, intrygujących pręg, kapryśne graffiti jako pozostałości prawdziwej pracy.
Prawdziwą pracą, którą po przejściu na wcześniejszą emeryturę z powodu inwalidztwa wojennego mógł spokojnie wykonywać od czterdziestego piątego roku życia, było malowanie dla przyjemności. Niewielka pracownia, w której dzień w dzień stał przy małym oknie, pachniała olejem lnianym, terpentyną, płótnem, farbą olejną. Tak, nawet zapach dużych, przycinanych nożem na wymiar kawałków gumki do wycierania był wyczuwalny w niepowtarzalnej mieszaninie tworzącej ten klimat, w blasku nieskończonych cichych godzin, które spędzał na gorliwym i bezowocnym naśladowaniu mistrzów. Był wirtuozowskim kopistą, który posiadł wszelkie tajniki dawnych materiałów i preparatów, używanych przez malarzy od czasów renesansu. Po wojnie chodził w swoim rodzinnym mieście na wieczorowe lekcje rysunku i malarstwa, mimo że odradzał mu to jego świętej pamięci ojciec, malarz fresków w kościołach i kaplicach. Chociaż w tamtych czasach musiał także wykonywać ciężką pracę fizyczną, nie poddawał się i w chwili, gdy mniej więcej miał już za sobą normalny wiek pozwalający na zawarcie małżeństwa, posiadał „świadectwo wykształcenia w zakresie fijnschilderen i rysunku zgodnie z anatomią”.
—
Fragment powieści „Wojna i terpentyna” Stefana Hertmansa. Polski przekład (tłum. Alicja Oczko) ukazał się nakładem Wydawnictwa Marginesy.
Więcej o książce i autorze – TUTAJ.
Fragment wywiadu z autorem – TUTAJ.
Wydawnictwu Marginesy dziękujemy za udostępnienie materiałów na temat książki.
(zamieścił: Ł.K.)