(Rozmowy) o współczesnej literaturze niderlandzkiej – strona prowadzona przez Fundację Literatura
Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki. Geert Mak, wydawnictwo: Czarne, 2014, przekład: Małgorzata Diederen Woźniak.
Wydawnictwu Czarne dziękujemy za zgodę na publikację tego tekstu oraz fragmentów tłumaczeń.
Rozmowa z Geertem Makiem o książce Śladami Steinbecka (i nie tylko): Ten kraj wciąż mnie zaskakuje.
Wstęp
Nikt nie potrafi powiedzieć, kiedy dokładnie zaczęło się wielkie świętowanie. Niektórzy twierdzą, że zaraz po wojnie, tuż po zwycięstwie nad Japonią, 14 sierpnia 1945 roku, kiedy wszyscy tańczyli na ulicach, a niemiecki emigrant Alfred Eisenstaedt z magazynu „Life” pstryknął na Times Square zdjęcie swojego życia – marynarza, który z szalonej radości wyciska całusa na ustach pielęgniarki.
To były miesiące, kiedy żołnierze wracali z różnych zakątków świata, nagle wszyscy mieli kieszenie pełne pieniędzy, bo nawet w Ameryce luksus był przez lata niedostępny i racjonowany. Teraz można było kupić pralkę, radio, najnowszego chevroleta. General Electric zalał kraj luksusowymi wynalazkami: robotami kuchennymi, opiekaczami do chleba, elektrycznymi froterkami, radiami UKF, kocami elektrycznymi i tak dalej, i tak dalej. Zachwalał je szczególny sprzedawca z telezakupów Ronald Reagan – popularny aktor, który w ten sposób nauczył się przy okazji promować samego siebie. Stare ideały zostały odwieszone na kołek, selling out (wyprzedaż) stało się modnym pojęciem – pracy nie wybierało się ze względu na zainteresowania, ale na dobre zarobki. To były lata, w których Angielka Vera Lynn chwyciła Amerykanów za serce: „A kiss won’t mean »Goodbye« but »Hello to love«” (Pocałunek nie będzie oznaczał „żegnaj”, ale „witaj miłości”). Tak, od tego się zaczęło, od pocałunku na Times Square.
Podzielona Ameryka
Ameryka jeszcze bardziej niż Europa Zachodnia stała się krajem, w którym różne grupy społeczne żyją zupełnie odseparowane od siebie. Niektórzy piszą o powstawaniu Super Zips, enklaw bogaczy, wokół wszystkich wielkich miast, od Chicago do Nowego Jorku, Houston, Los Angeles i Seattle. Kto urodził się w takim miejscu, chodzi tam prawdopodobnie do szkoły, założy tam rodzinę i spędzi w nim resztę życia. W ramach tych enklaw, do których należy 20 procent społeczeństwa amerykańskiego, tylko 7 procent dzieci rodzi się w związkach pozamałżeńskich. Wśród najbiedniejszych 30 procent ludności Ameryki 45 procent dzieci rodzi się w takich związkach. I tak jest ze wszystkim w dzielnicach Super Zips: dużo wyższy poziom wykształcenia, więcej pracy, mniej przestępstw, bardziej stabilne życie rodzinne. Niekoniecznie muszą być liberałami, wielu mieszkańców Super Zips głosuje na republikanów. Jednak większość straciła kontakt z przeciętną Ameryką. […]
Według wielu socjologów amerykańskich wokół religijnego i politycznego fundamentalizmu jest sporo sprzeczności: takie ruchy wcale nie oznaczają powrotu do wartości konserwatywnych. Wynikają z faktu, że tradycyjne normy i wartości zanikają w ostatnich dziesięcioleciach w szybkim tempie. Ten upadek zmusza wielu tradycyjnie myślących Amerykanów do nadzwyczajnych działań, rzucają na szalę wszystko, by ocalić swój zagrożony styl życia.
Kto jest tutaj wrogiem? Podczas podróży słucham często demagoga Rusha Limbaugha – stawia sprawę jasno: wszystkie nieszczęścia są winą „profesjonalistów” i „ekspertów”, włącznie z „elitami świata medycznego, socjologami, ekspertami świata edukacji, prawnikami, naukowcami […], i poglądów, które ten rodzaj ludzi propaguje w mediach”.
Limbaugh i jego liczni zwolennicy posługują się znaną niechęcią konserwatywnej Ameryki do intelektualistów. Ta niechęć sięga czasów szejkersów, Kościołów protestancko-ewangelicznych i wszystkich innych opierających się na emocjach religiach amerykańskich, w których centralnym punktem jest bezpośredni kontakt człowieka z Bogiem. Tacy wierni nie znoszą zawodowych teologów burzących wszystko w analizach. Jak pisze Frank: „Krytyczne myślenie stoi na drodze do świętości”.
Na tym żyznym podłożu rosła powoli coraz głębsza niechęć do profesjonalistów z klasy średniej, którzy swoimi raportami i zaleceniami, bez użycia przemocy, sprawowali „społeczną kontrolę” nad zwykłymi ludźmi – jak mówi polityczna eseistka Barbara Ehrenreich. W ostatnich dziesięcioleciach na tych zwykłych ludzi spadała lawina „rozkazów, diagnoz, instrukcji, orzeczeń, definicji – a poprzez media nawet sugestie, jak należy myśleć, czuć, wydawać pieniądze i odpoczywać”.
Konserwatywni republikanie wykorzystali to rozgoryczenie i niezadowolenie. Promowali się jako partia antyintelektualna, partia „zwykłych gospodyń domowych” i „uczciwych farmerów”, chociaż nierzadko, jak George W. Bush, pochodzili z najwyższych elit. Głosy umiarkowane, liczne jeszcze w czasach Steinbecka, stawały się coraz mniej słyszalne, szczególnie w Partii Republikańskiej.
Dwie najważniejsze tradycje amerykańskiej myśli – pietyzm Pielgrzymów i ideały oświecenia Ojców Założycieli – prowadzą walkę na śmierć i życie. Obie strony mają wrażenie, że „ich” Ameryka jest im zabierana, a te dwie Ameryki całkowicie różnią się od siebie.
Ameryka i demokracja
W czasie, kiedy piszę te ostatnie słowa, po kanałach telewizyjnych krąży reklama samochodu Audi A6, zaczyna się widokiem amerykańskiej drogi pełnej dziur, ponury głos informuje: „W całym kraju ponad sto tysięcy mil autostrad i mostów jest w bardzo złym stanie”. Nie ma problemu, dowiadujemy się dalej, audi poradzi sobie znakomicie w każdej sytuacji. Stary Świat przychodzi z pomocą Nowemu.
Uczciwie mówiąc, nasze doświadczenia w czasie podróży były mniej dramatyczne. W wielu stanach, szczególnie na północy, drogi są świetne. W Kalifornii i wokół dużych miast sytuacja jest inna. Drogi i mosty krzyczą o renowację, publiczną biedę spotyka się na każdym kroku.
Sytuacja jest symptomatyczna dla impasu w stosunkach politycznych w Stanach Zjednoczonych – nawet w takich sprawach jak palenie latarni ulicznych i reperowanie mostów nie udaje się znaleźć kompromisu. Wygląda na to, że amerykańska polityka zbliża się do granic tego, co demokracja może znieść. Zamiast o „celu narodowym” dyskusja toczy się na temat narodowej jedności, czyli wokół pytania, czy naród amerykański jest na tyle spójny, żeby odgrywać prominentną rolę w XXI wieku.
Europa ma podobne problemy. Integracja europejska przyniosła pokój, wolność i dobrobyt, ale kryzys w strefie euro bezlitośnie pokazuje wszystkie błędy: wady w konstrukcji unii walutowej, niemożliwość zarządzania tak rozdrobnionym systemem, sztywność licznych zasad i konwencji, ogromne różnice w kulturze politycznej Europy Północnej i Południowej, rosnący brak wsparcia publicznego, niezdolność do wzniesienia się i wyjścia ponad i poza poziom narodowy w utrzymaniu zasad demokracji.
Społeczeństwo demokratyczne, które Tocqueville uważał za tak nowatorskie i interesujące, znajduje się w kryzysie na obu kontynentach. W ramach Unii Europejskiej powstają z konieczności duże ośrodki władzy znajdujące się poza wszelką kontrolą demokratyczną. Opinia publiczna jest oburzona, wyborców w wyborach krajowych coraz bardziej przyciągają skrajne ugrupowania prawicowe i lewicowe. Umiarkowane partie krajowe, od początku partnerzy w rozmowach z Unią, kruszą się w szybkim tempie. Polaryzacja rośnie.
W Ameryce występuje podobne zjawisko. Proces demokratyczny też stanowi problem – nie jest on tu zagubiony, jak w Europie, ale skorumpowany. Dary i donacje poważnie wpływają na podejmowanie decyzji, a te możliwości zostały jeszcze poszerzone przez Sąd Najwyższy.
Bogaci stają się w ten sposób nie tylko coraz bogatsi, ale i coraz potężniejsi, a poza tym otrzymują coraz to nowe możliwości ochrony i powiększania swojego bogactwa. W przypadku biednych i dużej części klasy średniej sytuacja jest dokładnie odwrotna. […]
Ideały równości rewolucji amerykańskiej nadal wyznawane są gorliwie, ale amerykańskie społeczeństwo zmienia się powoli w społeczeństwo hierarchiczne, klasowe, przeciw któremu w XVIII wieku tak żarliwie buntowali się Ojcowie Założyciele. W latach siedemdziesiątych równowaga została poważnie zakłócona. Newman: „Bogaci i wykształceni Amerykanie kontynuowali tendencję wzrostu, ale reszta odpadła”.
Religia
Ale teraz jest niedziela, Dzień Pański, Medora wymarła, a jedyny kościół w okolicy jest zamknięty. Tak jak miliony Amerykanów musimy się więc zdać na telewizję, nie ma innego wyjścia. Najpierw przez pół godziny słuchamy Joyce Meyer, kobiety pastora przypominającej dragona, z ostro wyciętymi kącikami ust. Zdaje się, że ma tylko jedno przesłanie: „nigdy, ale to nigdy, nie waż się ze mną kłócić”. Mówi o „the battlefield of the mind” (polu bitwy umysłu), zalewa nas słowami „grzech” i „pokój”, trzeba się natychmiast decydować, wybierać między dobrem a złem, teraz, natychmiast, piekło albo niebo.
Po kazaniu mamy trwającą kilka minut reklamę książki pod tytułem, a jakże, The Battlefield of the Mind. Pożyteczny zakup, jak rozumiem, można się nauczyć sposobów zmazywania grzechów ze swojej duszy. Książkę wraz z płytą z pobożnymi pieśniami można kupić, wpłacając dziewięćdziesiąt dolarów – lub więcej – na konto bożej firmy Joyce Meyer. Sprawdzam w internecie, to nic więcej jak sklep internetowy z tekstami Biblii, takie Lourdes w wydaniu amerykańskim.
Przerzucam na kanał Lakewood Church z Houston, na A Night of Hope with Joel and Victoria (Noc Nadziei z Joelem i Victorią). Boże drogi! Cały stadion wypełniony po brzegi! A jaki straszny ten Joel, czarne gładkie włosy, modny garnitur, fioletowy krawat, bystre oczy. Kazanie mówi o cudach. „Wiara może przenosić góry” – brzmi wciąż powtarzany refren . Opowiada historię matki śmiertelnie chorej na raka. „Wróciła do domu, modliła się i przemawiała do raka: odejdź ode mnie”. Szybko notuję słowa Joela, który udowadnia: „Powiedz: precz, chorobo, precz. I choroba odejdzie. Precz, ziemskie kłopoty. I kłopoty odejdą. Może to trochę trwać, efektu nie widać od razu. W momencie, kiedy modlisz się do Jezusa lub Boga, dzieje się coś w niewidzialnym świecie niebieskim. Bóg zsyła anioły. Bóg w ponadnaturalny sposób robi dla ciebie coś, czego ty sam dla siebie zrobić nie możesz”.
Moi rodzice byli wierzącymi i dobrymi ludźmi, mocno wierzyli w siłę modlitwy. Myślę czasem, że wiara pomogła im przetrwać wojnę i obozy koncentracyjne. Nigdy nie ośmieliłbym się z tego żartować. Ale tu odbywa się coś, co mnie razi. Zajeżdża handlem i magią. A duża część Ameryki pozwala sobą w ten sposób manipulować, co niedzielę od nowa. […]
Huraoptymistyczne megakościoły to nowa moda. Kaznodzieję od piekła i potępienia, którego Steinbeck wysłuchał w Vermoncie, trudno spotkać. Nawet krzyża próżno szukać. Orędzie zbawienia jest teraz czysto materialistyczne: „Możesz dostać nowy samochód, bo Bóg, który kocha swoje dzieci, daje im wszystko, czego zapragną”. Normą megakościoła jest minimum dwa tysiące wiernych, ale istnieje już chyba z pięćdziesiąt Kościołów liczących dziesięć do piętnastu tysięcy wiernych. Nie ma modlitw o przebaczenie i łaskę, nabożeństwo przypomina raczej piszczące dzieci na przyjęciu urodzinowym: „I want my stuff – RIGHT NOW!” (Chce dostać swoje zabawki – TERAZ!). A chór głosów odpowiada im: „YEAH, I WANT MY STUFF RIGHT NOW, TOO!” (YEAH, JA TEŻ CHCĘ DOSTAĆ SWOJE ZABAWKI TERAZ!).
W latach 2001–2006 liczba takich domów bożych wzrosła do ponad tysiąca dwustu, ogólna liczba wiernych wynosi mniej więcej 4,4 miliona. Zasięg nowego orędzia zbawienia jest jednak o wiele większy. Głoszący „ewangelię dobrobytu”, jak Robert Schuller i Oral Roberts, już od lat pięćdziesiątych propagują barwne życie. Schuller stał się sławny na cały świat dzięki programowi Hour of Power nadawanemu z baśniowej Kryształowej Katedry w Kalifornii. Roberts twierdził, że jego pozytywna energia pokonuje nawet śmierć. W 1987 roku jego syn Richard oświadczył w „Time”, że widział, jak ojciec przywrócił do życia martwe dziecko. Pojawiła się konkurencja: Jimmy Swaggert (przepadł po skandalach seksualnych), Pat Robertson, Jerry Falwell – wiara kwitła.
Według badań „Time’a” w 2006 roku 17 procent wszystkich Amerykanów uważało się za wyznawców takiej „ewangelii dobrobytu”. Jej esencją nie jest wiara, pobożność, niebo czy piekło, ale sposób podejścia do życia. „Pozytywne nastawienie jest ważne nade wszystko – mówi Joyce Meyer na stronie internetowej – bo Bóg jest pozytywny”. Nieźle na tym zarabia: jej majątek ocenia się na setki milionów dolarów.
Joel Osteen, którego program oglądałem po jej przestrogach, przejął biznes religijny po ojcu. Ma siedem milionów widzów, zatrudnia trzystu braci i sióstr, tygodniowe obroty wynoszą milion dolarów, a nakład sprzedanych książek sięga czterech milionów i więcej. […]
Bóg jako Święty Mikołaj, Święty Mikołaj jako Bóg. To jest ostatnia szansa w odwiecznym pozytywnym myśleniu Amerykanów (i mieszkańców Europy Zachodniej także). Jeśli wszystko już zawiodło, w życiu panuje jeden wielki chaos, to trzeba liczyć na cud, który przywróci porządek. Mimo że Amerykanie myślą często „technicznie” i racjonalnie, to jednocześnie są bardzo podatni na rozwiązania magiczne. Czy chodzi o cudowny środek Bactium, który przepędza wszystkie choroby, czy o „magiczny środek”, czyli obniżanie wszystkich podatków, co ma w cudowny sposób uleczyć chorą gospodarkę, czy o prezydenta Reagana, który swoim przemówieniem „Mister Gorbachev, tear down this wall” (Panie Gorbaczow, zburz pan ten mur) jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki spowodował zburzenie muru berlińskiego, czy o misyjną pracę succescoaches (trenerów motywacyjnych), takich jak Mike Hernacki, obiecujących w książkach zdradzenie sekretu: The Ultimate Secret to Getting Absolutely Everything You Want (Jak osiągnąć w życiu absolutnie wszystko, czego chcesz) (Nowy Jork 1988), Amerykanie uparcie i z entuzjazmem wierzą w swoje siły nadzwyczajne.
W 2008 roku „Time” sugerował, i słusznie, że kaznodzieje dobrobytu tacy jak Joel Osteen i jemu podobni przyczynili się do kryzysu na rynku hipotecznym, który powstał z samooszukiwania i magicznego myślenia na masową skalę. Ludzie z niewielkimi dochodami byli kuszeni co niedziela, żeby mimo wszystko wziąć pożyczkę hipoteczną, chociaż nie mogli jej spłacać: „Bóg oślepił bank, bank nie zauważył mojej niskiej zdolności kredytowej i pobłogosławił mnie pierwszym własnym domem”.
Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki. Geert Mak, wydawnictwo: Czarne, 2014, przekład: Małgorzata Diederen Woźniak.
Wydawnictwu Czarne dziękujemy za zgodę na publikację tego tekstu oraz fragmentów tłumaczeń.
Rozmowa z Geertem Makiem o książce Śladami Steinbecka (i nie tylko) – Ten kraj wciąż mnie zaskakuje.
—
(red. Ł.K.)