Literatura niderlandzka

(Rozmowy) o współczesnej literaturze niderlandzkiej – strona prowadzona przez Fundację Literatura

Bieda

po polsku

[Fragment książki W Rzymie jak w domu autorstwa Rosity Steenbeek]

Bieda

Około południa idę do sklepu monopolowego na Monte della Farina kupić whisky. Umówiłam się z Wernerem na obiad, ale może wstąpi potem wypić wieczornego drinka na tarasie. W warzywniaku urządzono teraz sklep z antykami, a pizzeria zmieniła się w chińską restaurację.

– Gdzie się tak długo podziewałaś? – krzyczy Amadeo, u którego od dekady kupuję alkohol. Ma jakieś pięćdziesiąt lat i siwiejący koński ogon. Wychodzi zza lady i całuje mnie dwa razy na powitanie.

Niewielki sklep na planie kwadratu nie zmienił się od stu lat. Butelki pod ścianami, przede wszystkim z winem, piętrzą się aż pod sufit. Stoi tu też kilka dużych beczek z kranikami, przez które można napełniać puste butelki albo kieliszki, bo sklep jest jednocześnie barem.

Amadeo przedstawia mnie Luce, sympatycznemu sześćdziesięciolatkowi pijącemu piwo, i wraca za ladę, żeby dalej myć szkło.

Do sklepu wchodzi kobieta i pyta, jak znaleźć supermarket.

Amadeo wskazuje jej drogę, spodziewam się, że zaraz zacznie złorzeczyć na ten supermarket, ale on mówi tylko:

– Odnieśli niezwykły sukces. Ludzie schodzą się z całego miasta. Ceny mają znacznie niższe i zakupy można zrobić w jednym miejscu.

– Ale szkoda małych sklepików z sąsiedztwa.

– Tak, odczuwają różnicę, po południu zawsze mieli tłok, a teraz wcale nie trzeba czekać w kolejkach. Ale tego procesu nie da się powstrzymać. Drażni mnie to całe biadolenie, że dawniej wszystko było lepsze. Byliśmy biedni, bardzo biedni. Ja jestem zadowolony, że jak wracam wieczorem do domu, mam pełną lodówkę.

Luca potakuje:

– Okolice Campo de’ Fiori bardzo się zmieniły – mówi. – Dawniej domy były tu dość prymitywne. Piliśmy deszczówkę. Na dachu stały pojemniki. Zdarzała się letnia, o ile w ogóle. Między wpół do siódmej a wpół do ósmej wieczorem pod fontanną tworzyła się kolejka chłopców po świeżą wodę do kolacji. Najczęściej nabierali ją w oplecione słomą butelki po winie. Czysta zimna woda na każdym rogu ulicy to jedno z największych bogactw Rzymu. Jest lepsza od mineralnej.

– Amadeo, napiłabym się wina – mówię.

Amadeo wybiera dla mnie jakieś i nalewa do kieliszka. Luca ciągnie dalej:

– Jedliśmy chleb z oliwą. Ach, te wspomnienia wcale nie są takie złe. Pajdę chleba jadło się razem z przyjaciółmi. Kurczaka, szczyt bogactwa, przyrządzało się rzadko. Nie mieliśmy piekarnika, tylko maszynkę gazową. Wkładało się do garnka ziemniaki, na wierzch mięso, i zanosiło do piekarza. To było zadanie dla nas, małych chłopców. Piekarz wkładał garnek do pieca. Po powrocie matka zawsze krzyczała: „Znowu podjadałeś ziemniaki!”. Miała, oczywiście, rację, ale próbowaliśmy je tak ułożyć, żeby nic nie zauważyła.

– A lód kupowało się u mleczarza – dorzuca Amadeo. – Wyciągał dużą bryłę i odrąbywał kawałek na marmurowym blacie. Owijało się go w ściereczkę i zanosiło do domu. Prawdziwa bieda tu panowała. Chodziliśmy w dziurawych butach, dziury łataliśmy sprytnie tekturą. Turyści nie czuli się tu szczególnie bezpiecznie. Via dei Capellari, ulicę kapeluszników, można było raczej nazwać ulicą kieszonkowców.

Luca podchodzi do lodówki i bierze następne piwo. Wszyscy obsługują się tutaj sami. Co chwila ktoś wchodzi do sklepu, napełnia butelkę lub karafkę winem z beczki, rzuca na ladę pieniądze i wychodzi.

– I cały czas czuło się na sobie wzrok sąsiadów – mówi Amadeo. – Jak ktoś robił dokładnie to, co jego ojciec – w porządku. Jeśli chociaż trochę się różnił, dostawał za swoje. Kiedy zapuściłem włosy, wszyscy od razu zaczęli mnie wyzywać od pedałów.

– A co, może nie jesteś pedałem? – śmieje się Luca, ciągnąc go za koński ogon.

Amadeo kontynuuje:

– Jak się ktoś wysikał pod drzewem, to wszyscy o tym od razu wiedzieli. Większość z nich nigdy nie opuszczała dzielnicy, ci ludzie przemieszkali całe życie w Rzymie, a nigdy nie widzieli ani Koloseum, ani Schodów Hiszpańskich.

– No, ale dziś to co innego – huczy Luca. – Campo de’ Fiori jest wydane na pastwę pariolini, młodzieży z eleganckiej dzielnicy Parioli. Wszyscy chodzą ubrani według najnowszej mody. I przechwalają się: w ostatni weekend byłem w Paryżu, ale wcale mi się tam nie podobało.

– Dawniej panowała tu duża solidarność – opowiada Amadeo. – Dzieci z sąsiedztwa wychowywały się razem. Przy dobrej pogodzie wystawiało się stoły na zewnątrz, jeden przynosił wino, inny mięso, następny warzywa, makaron. Siedzieliśmy do późna w nocy jak jedna wielka rodzina. Muzykowaliśmy śpiewaliśmy. Na niebie świeciły gwiazdy, a my, młodzież, skakaliśmy do granitowych basenów z term rzymskich na piazza Farnese.

tłum. Małgorzata Woźniak Diederen

[zamieścił Ł.K.]

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s

Ta witryna wykorzystuje usługę Akismet aby zredukować ilość spamu. Dowiedz się w jaki sposób dane w twoich komentarzach są przetwarzane.

%d blogerów lubi to: