(Rozmowy) o współczesnej literaturze niderlandzkiej – strona prowadzona przez Fundację Literatura
Gdyby spytać przeciętnego Holendra o to, z czym mu się kojarzy Jan Siebelink, odpowiedź byłaby jedna – z klęczeniem na grządce bratków. Taki bowiem tytuł – Klęcząc na grządce bratków (Knielen op een bed violen) – nosi najsłynniejsza spośród jego powieści, częściowo oparta na wydarzeniach z życia samego pisarza. Czytając ją, czułam się jak w koszmarze sennym, gdzie pozornie nie dzieje się nic – ale to „nic” nieuchronnie zmierza do katastrofy.
Bohater Klęcząc…, Hans Sievez, przez całe życie zmaga się z Bogiem. Wychowywany przez ojca wyznającego sekciarską odmianę protestantyzmu, ucieka z domu do dużego miasta. W dorosłym życiu sam jednak wikła się w podobną sytuację – nawiedzany przez grupę wędrownych kaznodziejów, odrzucających naukę kościoła i opierających się o kazania sprzed kilkuset lat, zaczyna zaniedbywać rodzinę i pracę we własnej szkółce kwiatowej. Sekta daje mu oparcie, którego Hans nie potrafi znaleźć nigdzie indziej, a jednocześnie całkowicie uzależnia go od siebie. Hans miota się pomiędzy rodziną i religią, niepowodzeniami w pracy i duszącym przekonaniem o własnej nicości i konieczności poddania się wymogom kaznodziejów, nie dostrzegając przy tym, że najbardziej cierpi na tym jego żona Margje i synowie.
Siłą powieści Siebelinka jest jednak nie tyle kontrowersyjny temat, co zdolność pisarza do tworzenia złożonych, barwnych portretów psychologicznych. To ujawniło się już w jego pierwszym zbiorze opowiadań, Nachtschade (dosł. Psiankowate), którego bohaterami są m.in. poskramiacz dzikich zwierząt, nieludzki właściciel kwiaciarni, dwóch hipochondryków-nauczycieli francuskiego i prostytutka trzymająca w łóżku żmiję. Uproszczenie dekoracji i skupienie się na relacjach między bohaterami, widoczne w Klęcząc…, dodało jednak siły prozie Siebelinka. Typowy fragment opisuje kolację w domu Sievezów, na której pojawił się jeden z kaznodziejów:
Kaznodzieja obrzucił spojrzeniem miski i zaczął cytować z pamięci:
– Jakub podał Ezawowi chleb i ugotowaną soczewicę, a on jadł i pił.
Jedzenie parowało, mężczyzna splótł dłonie wysoko nad stołem. Drżały mu ręce. Poprosił o błogosławieństwo dla obfitego posiłku:
– Nic do nas nie należy.
Margje życzyła wszystkim smacznego. Zapach mężczyzny siedzącego naprzeciwko mieszkał się z wonią zupy soczewicowej. Ścisnęło ją w dołku.
Siedziała odwrócona od niego. Hans zwrócił się do orędownika.
– Ezaw wrócił z pola, zobaczył soczewicę i powiedział bratu, że chce „skosztować nieco tej oto czerwonej potrawy”. – Ton Hansa był pokorny, ale mężczyzna z łatwością cytował Pismo.
Tom zauważył, że mama nie je zupy.
– Nie smakuje ci, mamusiu?
– Nie zwracaj na mnie uwagi, kochanie. Jakoś nie mam apetytu.
Zarumieniła się, bo dziecko zauważyło. Poczuła, że robi jej się niedobrze.
Ruben patrzył na mamę, jednocześnie śledząc rozmowę ojca i Steffena o bliźniakach Ezawie i Jakubie. Kaznodzieja twierdził, że „Ezaw” oznacza „włochaty”. Hans kiwał potakująco głową. Kaznodzieja nabrał zupę na łyżkę i spróbował podnieść ją do ust. Drżenie dłoni, które zawsze trwało krótko i najczęściej ujawniało się natychmiast po kazaniu, przybrało na sile. Gwałtownie wziął łyk, rozlewając zupę. (…) Margje spróbowała odrobinę, ale szybko odłożyła łyżkę. Prawie się zakrztusiła, lepiej było wstać. Ostrożnie ujęła miskę w dłonie, aby odnieść ją do kuchni. (…)
– Na widok jedzenia czuję się, jakbym miała się udusić…
Steffen zmrużył oczy z odrazą. W taki sposób nie należało mówić o jedzeniu, dla którego proszono o błogosławieństwo. (…) Margje wymiotowała. Raz po razie. Nie przestawała. Strasznie było na to patrzeć. Słyszeli tylko przełykanie i spluwanie, stali przy niej niezręcznie z miednicą. (…) Hans stał ze spuszczonym wzrokiem. Chciał coś zrobić, wziął ją za rękę. Pozwoliła na to. Jej dłoń leżała biernie w jego dłoni.
Jan Siebelink, Knielen op een bed violen, przekład fragmentu: Olga Niziołek
Część siedemnasta: R jak… Kasper van Royen
Skąd się wziął alfabet subiektywny? Klik!