(Rozmowy) o współczesnej literaturze niderlandzkiej – strona prowadzona przez Fundację Literatura
Przekład: Jadwiga Jędryas
Wstęp
To oczywiście ciągle ocean, ale widać jakąś zmianę, coś nowego w kolorze. Szerokie, niskie fale pulsują wciąż równie łagodnie i widać tylko ocean, jednak błękit stopniowo zostaje zmącony żółcią. Efektem nie jest zieleń, jak to zakłada teoria kolorów, ale mętność. Znika oślepiający lazur. Turkusowe zmarszczki giną w blasku południowego słońca. Ani śladu po nieprzeniknionym kobalcie, z którego podniosło się słońce, po ultramarynie zmierzchu, po ołowianej szarości nocy.
Od tej pory to już tylko zupa.
Żółtawa, ochrowa, rdzawa zupa. Nadal jesteśmy oddaleni o setki mil morskich od brzegu, ale już wiadomo: to początek lądu. Siła, z jaką rzeka Kongo wpada do Oceanu Atlantyckiego, jest tak wielka, że woda morska na wielu setkach kilometrów przybiera inny odcień.
Kto dawniej po raz pierwszy płynął parowcem do Konga, uznawał to przebarwienie za znak, że już prawie dotarł na miejsce. Ale załoga i ci, którzy znali realia kolonii, szybko uzmysławiali nowicjuszowi, że odtąd pozostają jeszcze dwie doby żeglugi, podczas których mógł on zaobserwować, jak woda staje się coraz bardziej brunatna, coraz brudniejsza. Stojąc przy relingu rufy, dostrzegał on, jak brunatność ta coraz ostrzej kontrastuje z błękitem wody oceanu, którą śruba stale wydobywa z głębin. Po jakimś czasie pojawiały się wielkie kępy trawy, darń, wyplute przez rzekę wysepki, które – zagubione – dryfowały po oceanie. Spoglądając przez bulaj swojej kajuty, podróżny zauważał w wodzie posępne kształty, „kawałki drewna i wyrwane z korzeniami drzewa, które zostały wydarte z mrocznej dżungli dawno temu, gdyż czarne pnie były bezlistne, a łyse kikuty grubych gałęzi od czasu do czasu obracały się w kółko na powierzchni, by za chwilę pod nią zniknąć”.
Na zdjęciach satelitarnych widać to wyraźnie: brunatna plama, która podczas szczytu pory deszczowej rozciąga się na przestrzeni ośmiuset kilometrów w kierunku zachodnim. Wygląda to, jakby wyciekał tu stały ląd. Oceanografowie mówią o „wachlarzu rzeki Kongo” lub „pióropuszu rzeki Kongo”. Gdy po raz pierwszy zobaczyłem zdjęcie z lotu ptaka, narzuciło mi się skojarzenie z kimś, kto przeciął sobie nadgarstki i przytrzymał je pod wodą – tyle że na wieczność. Woda Konga, drugiej co do długości rzeki Afryki, dosłownie tryska w ocean. Z powodu skalistego podłoża jej ujście jest stosunkowo wąskie. W przeciwieństwie do Nilu rzeka nie utworzyła delty łagodnie otwierającej się ku morzu, lecz wypycha potężne masy swoich wód na zewnątrz jak przez dziurkę od klucza.
Kolor ochry został nadany wodzie przez muł, który rzeka kumuluje na swojej trasie o długości czterech tysięcy siedmiuset kilometrów: począwszy od wysoko położonego źródła na południowej rubieży kraju, poprzez jałowe sawanny i zarzęsione moczary Katangi, niezmierzone lasy równikowe, które zajmują niemal całą północną jego część, aż po kapryśny pejzaż Dolnego Konga i złowróżbne namorzyny samego ujścia. Jednak w barwie tej mają swój udział również setki rzek i rzeczek, tworzących dorzecze Konga, obszar o powierzchni 3,7 miliona kilometrów kwadratowych – przeszło jednej dziesiątej powierzchni całej Afryki – w dużej mierze pokrywający się z obszarem republiki o tej samej nazwie.
A wszystkie te cząstki ziemi, wszystkie te oderwane drobinki gliny, iłu i piasku, płyną w dół rzeki na szerokie wody. Czasami wiszą nieruchomo i prześlizgują się niezauważenie dalej, niekiedy zaś rzucają się w szaleńczy pęd, który ciemność i pianę miesza ze światłem dnia. Chwilami jakby się wahały, czyby nie przystanąć. Na skale. Na brzegu. Na zardzewiałych wrakach statków, które niemo krzyczą w stronę obłoków i wokół których narosły ławice piachu. Czasem nie natykają się na nic, zupełnie nic z wyjątkiem wody, tyle że wciąż innej: najpierw słodkiej, potem słonawej, wreszcie słonej.
Tak zatem zaczyna się ląd: daleko od wybrzeża, rozwodniony ogromem wód oceanu.
Ale gdzie rozpocząć opowieść? Również znacznie wcześniej, niż można by oczekiwać. Kiedy jakieś sześć lat temu zastanawiałem się nad napisaniem, z okazji pięćdziesiątej rocznicy uzyskania niepodległości przez Kongo, książki o burzliwej historii tego kraju – nie tylko okresu postkolonialnego, ale również o czasach kolonii i części epoki prekolonialnej – zdecydowałem, że dopiero wtedy będzie miało to sens, gdy dopuszczę do głosu jak najliczniejszych Kongijczyków. Próbując przynajmniej przeciwstawić się eurocentryzmowi, który z pewnością będzie mi płatał figle, uznałem za konieczne przyjmowanie lokalnych punktów widzenia, gdyż oczywiście nie istnieje jedna jedyna kongijska wersja historii, tak samo jak nie istnieje jedna belgijska, europejska czy po prostu „biała” jej wersja. A zatem kongijskie głosy, najwięcej jak to możliwe.
Tylko jak to uczynić w kraju, w którym w minionej dekadzie średnia długość życia wynosiła mniej niż czterdzieści pięć lat? W tym państwie, które miało obchodzić swoje pięćdziesięciolecie, mieszkańcy nie dożywali tego wieku. Oczywiście zachowały się głosy z mniej lub bardziej zapomnianych przekazów kolonialnych. Misjonarze i etnografowie zanotowali piękne opowieści i pieśni. Istnieją liczne teksty zapisane przez samych Kongijczyków; sam z zaskoczeniem odkryłem autobiograficzny dokument z XIX wieku. Ale szukałem również żyjących świadków, ludzi, którzy pragnęliby podzielić się ze mną opowieścią o swoim życiu, nawet o sprawach najbardziej banalnych. Poszukiwałem tego, co rzadko znajduje się w tekstach, gdyż historia to dużo więcej niż tylko źródła pisane. Zasada ta obowiązuje zawsze i wszędzie, jednak tym bardziej na obszarach, gdzie do słowa pisanego dostęp ma jedynie wąska, elitarna grupa. Ponieważ z wykształcenia jestem archeologiem, przywiązuję wielką wagę do informacji, które nie są tekstem, gdyż dają one często pełniejszy, bardziej namacalny obraz rzeczy. Pragnąłem porozmawiać z ludźmi niekoniecznie wpływowymi, ale zwyczajnymi, tymi, których bieg życia naznaczyła wielka historia. Chciałem zapytać ich, co jedli w tym lub innym okresie, ciekawiło mnie, w co się ubierali, jak wyglądał ich dom, gdy byli dziećmi, lub czy chodzili do kościoła.
Oczywiście zawsze istnieje ryzyko ekstrapolacji na przeszłość tego, co ludzie opowiadają dzisiaj; nie ma nic bardziej współczesnego niż wspomnienie. Jednak o ile poglądy są szczególnie podatne na urabianie (świadkowie czasem chwalą okres kolonizacji: dlatego, że było wtedy tak dobrze? Czy dlatego, że teraz jest im tak źle? Czy może dlatego, że jestem Belgiem?), wspomnienia zwykłych przedmiotów lub poczynań bardziej się temu opierają. Albo miałeś rower w 1950 roku, albo go nie miałeś. Rozmawiałeś z matką w dzieciństwie w języku kikongo albo nie. W placówce misyjnej grałeś w piłkę nożną lub nie grałeś. W pamięci nie wszystko zaciera się równie szybko. Najdłużej zachowują świeżość realia życia codziennego.
Zależało mi więc na tym, by przeprowadzić wywiad ze zwyczajnymi Kongijczykami o ich zwyczajnym życiu, chociaż nie lubię słowa „zwyczajny”, gdyż historie, jakie dane mi było usłyszeć, okazywały się niejednokrotnie zupełnie wyjątkowe. W trakcie pisania tej książki doszedłem do wniosku, że czas to machina, która miażdży ludzkie egzystencje, jednak nieraz spotyka się ludzi, którzy miażdżą czas.
Tyle że, raz jeszcze, jak się do tego zabrać? Miałem nadzieję, że tu i ówdzie dane mi będzie porozmawiać z kimś, kto wciąż dobrze pamięta ostatnie lata epoki kolonialnej. Założyłem natomiast, że dla okresu poprzedzającego drugą wojnę światową ledwie uda mi się znaleźć jakichś świadków. Że będę się mógł uważać za szczęściarza, jeśli jakiś starszy rozmówca opowie mi coś o swoich rodzicach czy dziadkach z okresu międzywojnia. Po wcześniejszych okresach będę musiał żeglować, posługując się niepewnym kompasem źródeł pisanych. Musiało upłynąć trochę czasu, nim uświadomiłem sobie, że wskaźnik średniej długości życia w Kongu jest taki niski nie dlatego, że jest tak mało osób starszych, ale dlatego, że umiera tak wiele dzieci. To przerażająca śmiertelność dzieci ściąga tę średnią w dół. W trakcie moich dziesięciu podróży do Konga często spotykałem siedemdziesięcio-, osiemdziesięcio- i dziewięćdziesięciolatków. Pewnego razu niewidomy, prawie dziewięćdziesięcioletni mężczyzna opowiedział mi o życiu, jakie wiódł jego ojciec; pośrednio mogłem w ten sposób cofnąć się do lat dziewięćdziesiątych XIX wieku – w oszałamiającą dal. Ale to jeszcze nic w porównaniu z tym, co opowiedział mi Nkasi.
Z lotu ptaka Kinszasa przypomina królową termitów: monstrualnie spuchniętą i drgającą z zaaferowania, wciąż czymś zajętą, nieustannie się rozdymającą. Rozciąga się w potwornym upale wzdłuż lewego brzegu rzeki. Po drugiej stronie leży jej bliźniacza siostra Brazzaville: mniejsza, świeższa, bardziej lśniąca. Wieże jej biurowców są pokryte lustrzanymi szybami. To jedyne miejsce na świecie, gdzie dwie stolice mogą się sobie przyglądać, tyle że Kinszasa widzi w Brazzaville odbicie własnej nędzy.
Paleta barw Kinszasy jest zróżnicowana, ale nie są to jaskrawe barwy innych miast zalanych słońcem. Nie ma tu nasyconych kolorów Casablanki, ciepłego kolorytu Hawany, głębokich czerwieni Waranasi. W Kinszasie każda farba blaknie tak szybko, że ludzie nie zadają sobie trudu, by ją odświeżać: mdłe kolory stały się wyznacznikiem estetyki. Przeważają pastele, czyli kolorystyka, którą upodobali sobie już misjonarze. Począwszy od najmniejszego sklepiku oferującego mydło lub żetony do telefonu, a skończywszy na nowym wielkim kościele zielonoświątkowców, ściany są nieodmiennie pomalowane na bladożółto, bladozielono lub bladoniebiesko. Jakby także w ciągu dnia paliły się neonówki. Skrzynki coca-coli, które spiętrzono na podwórzu browaru Bralima niczym fortyfikacje, mają barwę nie szkarłatu, lecz wyblakłej czerwieni. Koszule policjantów drogówki nie są jaskrawożółte, ale w odcieniu moczu. A w najjaskrawszym świetle słonecznym nawet kolory flagi narodowej łopoczącej na wietrze zdają się blade.
Nie, Kinszasa nie jest kolorowym miastem. Ziemia nie jest tu czerwona, jak gdzie indziej w Afryce, ale czarna. Spod warstewki pastelowej farby zawsze wyzierają popielate ściany. Gdy murarze wzdłuż bulwaru Lumumby suszą cegły, można przyjrzeć się całemu wachlarzowi odcieni szarości: mokrym ciemnoszarym cegłom, spoczywającym obok mysioszarych, już stwardniałych, obok których z kolei leżą sztuki w kolorze popiołu. Jedyny kolor rzeczywiście rzucający się w oczy to biel wysuszonego manioku, zwanego również podpłomykiem: jadalnych bulw, które stanowią podstawowe źródło pożywienia ludności ogromnych połaci Afryki Środkowej. Plastikowe miednice z mączką, sprzedawaną przez siedzące w kucki kobiety, jarzą się tak oślepiająco, że kobiety aż muszą przymykać oczy. Obok misek z mączką piętrzą się stosy obranych bulw manioku – sporych jaskrawobiałych pniaczków, kojarzących się z odpiłowanymi ciosami słoniowymi. Gdyby przyjrzeć się tym bezładnym kupkom z lotu ptaka, można by pomyśleć, że ziemia szczerzy zęby jak pawian – w złości lub strachu. W grymasie. Krzywe zęby wyblakłego miasta. Trzeba jednak przyznać, że bielutkie. Nieskazitelnie białe.
Przekład: Jadwiga Jędryas
Grupa Wydawnicza Foksal Sp. z o. o.
Wydawnictwo W.A.B.